Daily KATOWNIK-O-METER: 25/12/2011

Katonik Nocy

LeBron James, ocena 4/5

W związku z rozpoczęciem sezonu i – co za tym idzie – wznowieniem naszej grafomańskiej działalności, dzisiejsze wydanie Katowników będzie miało specjalny charakter. Tak się sympatycznie złożyło, że nasze typy z wczorajszego wieczora z grubsza biorąc przekładają się na to, kto, z dużym prawdopodobieństwem, będzie katował w rozpoczętym sezonie a kto umrze śmiercią naturalną. Wybór LeBrona był prosty – jego jedyni kontrkandydaci, mimo rozegrania świetnych zawodów, albo przegrali (Rondo), albo ich występy nie były reprezentatywne względem tego, czego możemy się spodziewać po ich drużynach (Anthony). Ta druga kategoria może wydawać się nie do końca jasna, ale przykład Jamesa idealnie ją tłumaczy. Król zanotował 37 punktów, 10 zbiórek i 6 asyst, a przy tym zgotował Mavericks niezłe piekło. Pomiędzy tym, jak zagrał on świątecznym meczu a tym, jak zagrała jego drużyna można by postawić znak równości bez większych obaw o kontrowersje. W przypadku Carmelo taki zabieg z pewnością obudziłby więcej głosów sprzeciwu. Wczorajszym meczem LeBron zdecydowanie rozpoczął kampanię o objęcie tronu Dirka. And he meant bussiness!

Anty-Katownik Nocy

Jason Richardson, ocena -4/-5

Tak samo, jak LeBron dał swojej drużynie przykład, jak wygrywać mają, tak samo postawa J-Richa w dość wymowny sposób obrazowała spodziewany upadek tej (zdecydowanie już) drugiej drużyny z Florydy. Niech wystarczy statystyka skuteczności Richardsona z gry: 10% trafionych rzutów w niecałe pół godziny gry. Wynik to katastrofalny; jeszcze surowiej należy go oceniać mając w pamięci, że pan Jason nominalnie jest rzucającym. Na te, kończące się już święta i nadchodzący rok, Otisowi Smithowi życzymy jak najszybszego pozbycia się Dwighta Howarda. Żeby Superman nie odszedł po sezonie za darmo i pan Smith zaczął powoli budować skład na nowo, jeżeli myśli o czymś więcej niż pierwsza runda Play-Offów.

bjb

Co to będzie, co to będzie

No właśnie – co to będzie. Od ostatniego prawdziwego meczu NBA minęło już niemal tyle czasu, co od ostatnich wolnych wyborów w Polsce, tzn. takich w których wygrali prawdziwi Polacy. Dlatego, aby przybliżyć wszystkim zainteresowanym co będzie się działo przez najbliższych sześc miesięcy, prezentujemy JEDYNIE SŁUSZNĄ (z którą tylko połowa z nas się zgadza (bo ta druga, prawda, potrafi tylko krytykować)), NIEPOWTARZALNĄ,  FACHOWĄ I PEWNĄ zapowiedź nowego sezonu.

Wschód:

1. Chicago Bulls

2. Miami Heat

3. New York Knicks

4. Boston Celtics

5. Atlanta Hawks

6. Orlando Magic

7. Indiana Pacers

8. Milwaukee Bucks

9. Phildelphia 76ers

10. New Jersey Nets

11. Washington Wizards

12. Cleveland Cavaliers

13. Detroit Pistons

14. Charlotte Bobcats

37. Toronto Raptors (bo 15 to i tak za wysoko dla tego ścierwa)

ATLANTIC DIVISION

Knicks

Gdyby drużyny NBA brały udział w programie Extreme makover, Knicks wygraliby go o włos przed Clippers. Jeszcze dwa sezony temu byli żałosną namiastką zawodowej ekipy, ich największą (i jedyną) ich gwiazdą był David Lee, którego wybrali w drafcie, bo dobrego transferu nie zrobili od 3562 lat, w Play-offach grali poprzednio w 2004 roku, a ich – jedni z najlepszych w lidze – kibice patrzyli na to wszystko z mieszanką niedowierzania i wściekłości, wspominając czasy jak jeszcze grał Ewing. I nagle, za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Donniego Walsha (który w nagrodę został zwolniony), drużyna z Nowego Jorku pozyskała Amar’e Stoudamire’a, potem jeszcze Carmelo Anthonego, a w te wakacje Tysona Chandlera i Barona Davisa. Z wiecznego pośmiewiska (przynajmniej w XXI w.) stała się jednym z faworytów na Wschodzie. Nawet wyśmiewany Mike D’Antoni nie musi stanowić problemu, potrafił przecież doprowadzić Suns do dwóch finałów konferencji. W tym roku Knicks też mają szanse na 3. rundę Play-offów, muszą jednak mieć trochę szczęścia i zdrowia i liczyć na to że Baron Davis będzie radził sobie z nadwagą jak jego immienik z Orlando. It’s funny, cuz he’s fat.

Celtics

Boston w tym sezonie śmiało można nazwać Drużyną Wertera. Złamane serce Jeffa Greena, złamana obietnica Davida Westa i złamane (zapewne już niedługo) nogi Jermaina O’Neala sprawiają, że niedawny mistrz i wicemistrz będzie miał szczęście, jeśli przejdzie pierwszą rundę. Celtics wydają sie walczyć o wygranie z Lakers zakładu o to, kto szybciej i bardziej popsuje świetnie działającą maszynę do wygrywania. Lista zmian, których dokonał w ostatnim roku Danny Ainge, brzmi jak słaby żart fana Miami. Celtics oddali między innymi: Kendricka Perkinsa, Nate’a Robinsona, Semiha Erdena, Marquisa Danielsa, Glena Davisa i – co najgorsze – Luke’a Harangody’ego. Zamiast nich w tym sezonie w koszulkach Celtics zobaczymy: Chrisa Wilcoxa, Keyona Doolinga i Brandona Bassa (i z powrotem Marquisa Danielsa, very classy ze strony Ainge’a – pozbądźmy się zawodnika, który złamał kark, ale jak się okaże, że jednak będzie mógł jeszcze grać, weźmy go znowu). Jak mawiał klasyk Karma is a bitch i Celtics przekonają się o tym już w tym sezonie.

76ers

Sixers to takie Denver dla ubogich – też żadnej gwiazdy, też doświadczony i całkiem niezły trener i też totalne limbo, bo ani o mistrzostwo w tym składzie nie powalczą, ani loterii draftowej nie wygrają. Na Play-offy szanse mają jednak paradoksalnie większe niż Denver, bo o ile czołówka konfernecji wschodniej jest moze nawet mocniejsza niż zachodniej, o tyle poniżej 5-6 miejsca to zachód ma mocniejsze drużyny, więc i silniejszą konkurencję. Tak czy ianczej, Sixers to drużyna, która niczym specjalnym się nie wyróżnia, wiec i rozpisywać się o niej nie ma co.

Nets

Czasu w New Jersey (a w przyszłym sezonie w Brooklynie) może być mniej niż się wszystkim wydaje. Michaił Prochorov rzucił wyzwanie Władimirowi Władimirowiczowi i szybko zamiast w przytulnym gabinecie na Placu Czerwonym może skończyć w mniej przytulnym miejscu obok Michaiła Chodorkowskiego. To oczywiście żart – w Rosji jest demokracja i jesli ktoś chce startować w wyborach to nic mu się nie może stać! Dlatego, o ile przyszłość Nets rysuje się bardzo ciekawie, o tyle obecny sezon w ich wykonaniu raczej taki nie będzie. Poza Deronem Williamsem i Brookiem Lopezem (który obiecał,że w końcu zacznie zbierać) w New Jersey nie ma nikogo (ok, jest Kris Humphries, ale to wciąż niewiele). Dlatego powodzenie sezonu Nets zależy od tego czy uda im się pozyskać Dwighta Howarda czy nie. Jeśli tak, to New Jersey zagrają w Play-offach a w przyszłym roku (przy odpowiednich wzmocnieniach) może nawet w finale konfernecji. Jeśli nie, Deron Williams zaliczy sezon w granicach 22-11-5, Lopez 21-8 (chyba, że oszukał z tym zbieraniem) a cała drużyna w granicach 23-30 zwycięstw. Nie da to Play-offów, ale może dać nadzieję na przyszłość.

Raptors

W przypadku drużyny z Kanady zasadne wydaje się pytanie – czy Raptors byliby w stanie wygrać Euroligę? Pytanie zasadne o tyle, że Toronto to ekipa złożona głównie z europejczyków, ale nie są to europejczycy prima sort. Raptors są tak słabi, że gdyby sezon miał jak zwykle 82 mecze, możnaby się zastanawiać, czy pobity zosatnie negatywny rekord Sixers z sezonu 1972-73, kiedy to ekipa z miasta braterskiej miłości wygrała zaledwie 9 spotkań. W tym momencie bowiem trudno wyobrazić sobie, by “kanadyjczycy” byli w stanie wygrać z kimkolwiek i kiedykolwiek. Na ich szczęście w NBA są jednak jeszcze takie drużyny, jak Charlotte czy Detroit, z którymi – przy dużej dozie szczęścia – nawet takie ścierwo jak Raptors mogą sobie poradzić. Marne to jednak pocieszenie, a przykład Toronto pokazuje, że – po pierwsze -Kanada to nie jest kraj dla koszykarzy, a po drugie 30 drużyn w lidze to chyba jednak ciut za dużo.

SOUTHEAST DIVISION

Heat

Finaliści z ubegłego seoznu są w dośc zgodnej opinii fanów NBA, bukmacherów, oraz Jeffa van Gundy’ego zdecydowanym faworytem do mistrzostwa. Trudno jednak uznać ich za faworyta stuprocentowego, bowiem Miami (które, jakby nie było, tytułu w ubiegłym roku nie zdobyło) wzmocnili się tylko Shanem Battier i, podobno chudym, Eddym Currym. Nic nie wyszło z pozyskania Samuela Dalemberta, który podobnie jak David West przyjął zasadę hajs na górze, morale na dnie, oraz Chauncey’go Billupsa, którego pierwsi złowili Clippers. A jednak mimo niezbyt imponujących transferów Heat wydają się być najmocniejszą drużyną świata. Wielka trójka (bo Bosh grozi, że będzie wreszcie katował) ma już za sobą okres poznawania się i zgrywania; także zawodnicy zadaniowi wiedzą lepiej jak pomagać trzem tenorom, a Udonis Haslem jest wreszcie zdrowy, zwarty i gotowy (chociaż Mike Miller, oczywiście, znowu nie). Dodając do tego doświadczenie, które trener Spoelstra zebrał w Finałach, które powinno zaprocentować w tym roku, drużyna z miasta Dextera ma sporą szansę na pierwszy z – nie dwóch, nie z trzech, nie czterech, nie pięciu, nie sześciu, nie siedmiu tytułów… Chyba, że LeBron znowu umrze w finałach (tym razem już konferencji).

Magic

Losy Magic i Nets związane są ze sobą niczym losy Farminy Dazy i Florentino Arizy. Jedna zdecydowana decyzja Dwighta (albo podjęta w jego sprawie za niego) spowoduje zmianę sił w całej konferencji wschodniej. Póki co jednak Howard wciąż gra w Orlando, dlatego (oraz z powodu dość marnej konkurencji) to ta drużyna pozostaje faworytem do drugiego miejsca w dywizji i szybkiej śmierci w Play-offach. Tyle, że może to być ich marsz ostatni, bo jeśli Howard odejdzie po sezonie za darmo, Magic będą w nawet gorszej sytuacji niż Cleveland po Decyzji LeBrona. Ilość fatalnych kontraktów dla fatalnych graczy z którą mamy do czynienia w Orlando przeraziłaby nawet Isiah Thomasa. Przepłaceni starcy (Turkoglu, Richardson), przepłaceni przeciętniacy (Nelson, Redick) i przereklamowany trener dają marne widoki na przyszłość. No, chyba że Lakersi po tym jak nie kupili Chrisa Paula i “udało im” się pozyskać Troya Murphy’ego i Josha McRobertsa, teraz zamiast Dwighta wezmą Hedo i Nelsona. Ale na to chyba nawet Mitch Kupchak jest za mądry. Or is he?

Hawks

Gdyby ktoś prowadził listę najbardziej przeciętnych drużyn NBA, Hawks zajmowaliby na niej pierwsze miejsce już od kilku lat. Niby są całkiem dobrzy, wygrywają po ok. 50 meczów w sezonie, przechodzą (choć w bólach) pierwszą rundę Play-offów, ale co roku odpadają w drugiej raz w lepszym (2-4 z Chicago), raz w gorszym (0-4 z Orlando, 0-4 z Cleveland) stylu. Podobnie będzie w tym sezonie, choć z awansem do drugiej rundy może być różnie. Hawks powalczą pewnie o 4. miejsce i przewagę własnego parkietu z Bostonem i choć nie stoją na straconej pozycji (a Celtics zaliczają upadek na miarę Lakers) to zamiana Jamala Crawforda na Tracy’ego Mcgrady’ego raczej nie wyjdzie im na zdrowie. Jeśli jednak przepłacony Joe Johnson, grający na nie swojej pozycji Al Horford i wiecznie zgłaszający wielkie ambicje (w stylu Shawna Mariona z czasów Suns), które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością Josh Smith zaliczą sezony życia, Hawks mogą awansować do drugiej rundy. I oczywiscie w niej przegrać – bo do tego są stworzeni. Happy times!

Wizards

Drużyna ze stolicy USandA jest Minnesotą Wschodu. Podobnie jak Timberwolves ma niezłego trenera, kilku fajnych młodych graczy, nadzieję, że ten sezon będzie wreszcie przełomowy i niewielkie szanse na sukces. Dlaczego? Bo poza Johnem Wallem, każdy z tych fajnych młodych zawodników ma sporo wad. Andray Blatche jest tak gruby, że Glen Davis to przy nim Ben Wallace, Nick Young potrafi trochę zdobywac punkty i nic poza tym, JaVale McGee daje ładne wsady, ale ma mniej manewrów pod koszem niż Dwight w 2005 roku, a Jan Vesely to wielka zagadka i równie dobrze moze walczyć o tytuł debiutanta roku, jak i skończyć jako 11-12 gracz w rotacji. Poza tym Flip Saunders treneram jest niezłym, ale daleko mu do Ricka Adelmana, a tak młodym drużynom jak Wizards potrzebny jest ktoś z nieco większym autorytetem i posłuchem niż poczciwy potomek emigrantów z Ukrainy. Jakby tego było mało, Wizards nie skorzystali z prawa do amnestii, zwanego “zasadą Rasharda Lewisa” i nie wykupili kontraktu… Rasharda Lewisa. W ten sposób pozbawili się szansy na jakiekolwiek większe manewry transferowo-wolnoagentowe, w efekcie czego zostaną z tym składem pewnie do końca życia, a przynajmniej sezonu. Sezonu, który znów skończą walcząc o 4. lub 5. miejsce od końca tabeli. I nawet John Wall tu nie pomoże.

Bobcats

Co dobrego można powiedzieć o drużynie, w której główną opcją w ataku ma być Corey Maggette, największą gwiazdą debiutant Kemba Walker, a dla Borisa Diawa trener Silas zaplanował pierwszą w historii świata rolę centro-rozgrywającego? Michael Jordan jako właściciel klubu z Charlotte podjął już kilka genialnych decyzji: zwolnił trenera Larry’ego Browna kilka miesięcy po tym jak ten zapewnił drużynie pierwszy w historii awans do play-offów, wymienił najlepszego zawodnika w historii klubu, Geralda Wallace’a na nic, pozwolił odejść Raymondowi Feltonowi za darmo, a na koniec zamienił mentalnego lidera drużyny, Stephena Jacksona, na wspomnainego Maggette’go. A na deser, w czasie lokautu zraził do siebie prawie wszystkich zawodników w lidze, mówiąc, że jeśli nie podoba im się propozycja właścicieli (dająca koszykarzom 47 proc. z zysków NBA), to następna będzie już gorsza, a w ogóle to niech nie marudzą, tylko biorą co im się daje. Z pewnością każdy wolny agent z przyjemnością podpiszę kontrakt w klubie zarządzanym przez tak uroczego gentlemana.

CENTRAL DIVISION

Bulls

O ile Heat są faworytem fanów, którzy uwielbiają wielkie trójki, wielkie gwiazdy i wielkie obietnice, o tyle Bulls mogą uchodzić za faworytów ludzi myślących. Mają zdecydowanie najmocniejszą i najbardziej zbilansowaną pierwszą piątkę w lidze, MVP poprzedniego sezonu, jednego z najlepszych trenerów, a także świetną ławkę rezerwowych. Już w poprzednim sezonie byli w finale konferencji, chociaż był to zaledwie pierwszy rok pracy Toma Thibodeau, a Carlos Boozer zaliczył chyba najsłabsze Play-offy w swojej karierze. Teraz trener jest bardziej otrzaskany z praca pierwszego szkoleniowca, Boozer straszy, że wreszcie pokaże, ile jest wart, a na dokładkę Bulls wymienili w pierwszej piątce przecenianego jako obrońcę i bezużytecznego w ataku Keitha Bogansa na Richarda Hamiltona. Bulls mają i młodość (Rose, Noah) i doświadczenie (Boozer, Deng, Hamilton) i centymetry (Noah, Asik, Gibson) i szybkość (Rose) i obronę (Noah, Deng, Hamilton) i atak (Rose, Korver, Boozer). Mają więc wszystko, co mistrz mieć musi. Biorąc pod uwagę ogólną śmierć czołówki zachodu (poza Dallas i Oklahomą) i wciąż niepewnych Heat, Bulls powinni w tym roku rozpocząć budowę nowej dynastii.

Pacers

Odkąd Wielki Ptak z Ulicy Sezamkowej Larry Bird został GM Indiany, klub najpierw znalazł się niemal na szczycie NBA, potem zaś zaliczył jeden z najgorszych upadków w ostatnich latach. Kalectwo Jermaina O’Neala, śmierć Jamaala Tinsley’a, zakończenie kariery przez Reggiego Millera, a w międzyczasie kolejne szaleństwa artysty kiedyś znanego jako Ron Artest, doprowadziły Pacers z nieba do piekła w zaledwie dwa sezony. Teraz jednak klub ze stanu, w którym koszykówka jest niemal oficjalną religią, znów stanął na nogi. Dobre wybory w drafcie i kilka niezłych transferów sprawiło, że kibice Pacers mogą z optymizmem (choć póki co umiarkowanym) patrzeć w przyszłość. Indiana mistrzostwa nie zdobędzie, ale w Play-offach powinna grać regularnie.

Bucks

A miało być tak pięknie…Póltora roku temu Milwaukee było największą niespodzianką sezonu. Napędzający ataki rewelacyjny debiutant Brandon Jennings, odrodzony John Salmons, katujący pod koszem Andrew Bogut i doświadczony Scott Skiles na ławce sprawili, że Bucks awansowali do Play-offów z rewelacyjnego jak na nich 6. miejsca. Co prawda tydzień przed zakończeniem sezonu Bogut doznał koszmarnej kontuzji, ale jego koledzy stoczyli wspaniały bój z Hawks, odpadając dopiero po 7. meczu. Wydawało się więc, że kiedy tylko Australijczyk się wyleczy, Milwaukee zaczną wędrówkę w górę tabeli. W wakacje dokonali jednak kilku zmian, które nie wyszły im na dobre (zwłaszcza zatrudnienie wiecznie kontuzjowanego obieżyświata, Drew Goodena), Bogut nie grał tak dobrze jak rok wcześniej, a Jennings zamiast zrobić postęp, zanotował statystycznie  niemal identyczny sezon, jak ten debiutancki. W efekcie Bucks nie weszli do Play-ofów a cała układanka zaczełą się rozsypywać. Teraz jednak, po pozyskaniu Stephena Jacksona, który walczy o nowy kontrakt, z całkiem już (podobno) wyleczonym Bogutem i bardzo pewnym siebie Jenningsem, Bucks powinni powalczyć o Play-offy grając zarówno efektownie jak i efektywnie.

Cavaliers

O tym jak mieć nieszczęście w szczęściu, Dan Gilbert mógłby napisać jeśli przynajmniej esej (jeśli nie książkę). W normalnych okolicznościach, kiedy klub (nawet dzięki pomocy chorego dziecka) wygrywa loterię draftową a do tego wybiera także z numerem 4., należy oczekiwać, że pozyska katowników, którzy we dwójkę doprowadzą ją przynajmniej do połowy drogi prowadzącej do ziemi obiecanej. Niestety, dla właściciela i kibiców klubu ze stolicy depresji, tegoroczny draft nie był zwyczajny. Ze względu na widmo lokoutu, większość najlepszych zawodników z NCAA wolało poczekać rok z przystąpieniem do naboru, żeby  nie stracić ani jednego czeku z przyszłych wypłat żeby pomóc swoim uniwersyteckim drużynom przez kolejny sezon. Dlatego zamiast kogoś na miarę LeBrona, Cavs pozyskali Kyrie Irvinga. Niby dobry rozgrywajacy, niby wielka gwiazda szkół wyższych, niby po wyleczeniu kontuzji, przez którą stracił prawie cały sezon w NCAA, grał całkiem dobrze, ale mesjaszem z pewnością nie był i nie będzie. Także Tristan Thompson prochu nie wymyśli. Dlatego choć Cavaliers nie będą najgorszą drużyną na wschodzie, to zawdzięczają to raczej obecności w tej konfernecji najgorszej drużyny XXI w., Toronto Raptors. Na więcej poczekać będą musieli tyle, co poprzednio, czyli około 63903 lata.

Pistons

Jeśli Pacers i Pistons prowadzili korespondencyjny pojedynek na to, która z tych niedawno (circa 2002-2006) wielkich drużyn szybciej wygrzebie się z bagna, w które wpadła, to Pistons przegrali go przez nokaut. Joe Dumars kiedyś potrafił wyłowić zawodników, którzy w poprzednich klubach nie dostawali szansy (Ben Wallace, Richard Hamilton, Chauncey Billups), wybrać fajnie w drafcie (Tayshaun Prince, Mehmet Okur), pozyskać za darmo prawdziwą gwiazdę (Rasheed Wallace), dodać do tego świetnego trenera (Rick Carlise, Larry Brown) i stworzyć drużynę, która przez pięć lat z rzędu grała w finale konferencji, raz była mistrzem i raz wicemistrzem. Potem Dumars się pogubił, pozwolił odejśc (fakt, że chcącemu zarabiać za dużo) Benowi Wallace’owi, wymienił lidera Billupsa na umierającego i nie umiejącego wpasować sie w drużynę Iversona, a potem dał Charliemu Villanuevie i Benowi Gordonowi kontrakty ich życia, na które ci ani wtedy, ani tym bardziej teraz nie zasługiwali. W efekcie Pistons nie grają w Play-offach już od dwóch lat i raczej nie uda im się tego zmienić w najbliższej przyszłości.

Zachód:

1. Dallas Mavericks

2. Oklahoma City Thunder

3. Memphis Grizzlies

4. Los Angeles Lakers

5. Los Angeles Clippers

6. San Antonio Spurs

7. Portland Trail Blazers

8. Minnesota Timberwolves

9. Denver Nuggets

10. Sacramento Kings

11. Houston Rockets

12. Golden State Nuggets

13. Phenix Suns

14. New Orleans Hornets

15. Utah Jazz

PACIFIC DIVISION

Lakers

“Przegraliśmy do zera z Dallas, jesteśmy coraz starsi, odszedł od nas trener wszechczasów, a Kobe non stop ma kontuzje. Co robimy?” – takie myśli przebiegały zapewnie po głowie ludzi zarządzającymi tą – dotychczas lepszą – drużyną z Los Angeles. Niestety, wnioski, które zostały wyciągniętę, były cholernie dalekie od ok: “do drużyny, która nas zniszczyła oddajmy za darmo naszego najbardziej wszechstronnego zawodnika , pozwólmy odejść (też za darmo) naszemu drugiemu najlepszemu rezerwowemu, a na jego miejsce sprowadźmy trzech białasów, z których jeden umarł rok temu, drugi jest być może najbardziej przeciętnym zawodnikiem w obecnej NBA , a trzeci wygrał kiedyś konkurs rzutów za trzy punkty i było to absolutny highlight jego kariery. Do tego zatrudnijmy trenera, który już raz pokazał, że średnio wychodzi mu prowadznie drużyny, w której jest zdecydowany lider. Co z tych decyzji wyniknie? Pewnie i tak pierwsze miejsce w dywizji, (bo Clippers potrzebują czasu i pewnych zmian, o czym za chwilę), może druga runda Play-offów i porażka z Oklahomą bądź Dallas. A jeszcze rok temu Lakers wydawali się być najbardziej kompletną drużyną od czasów Chicago Bulls Michaela Jordana…

Clippers

Wiecznie druga drużyna z Miasta Aniołów przeżywa swoje pierwsze pięć minut w historii. Sprowadzenie Chrisa Paula, Chauncey’go Billupsa i Carona Butlera, oraz zatrzymanie DeAndre Jordana sprawiło, że Clippers z drużyny wiecznego gówna stali się ekipą wiecznego słońca. Poza Billupsem i Caronem są tak młodzi, że mogą katować przez najbliższe 6-7 lat. Nie zaczną jednak tej katorgi już w tym roku, bo zapomneili o jednym – aby odnosić jakiekolwiek sukcesy w NBA, warto mieć w miarę ogarniętego trenera. Vinny del Negro udowodnił już w Chicago, że ogarnięty nie jest, a biorąc pod uwagę jaka presja bedzie na nim ciążyła w tym roku, ciężko sobie wyobrazić, by wytrwał na stołku do pierwszego dnia wiosny. Kiedy już zostanie zwolniony, Clippers będą mogli zatrudnić Larry’ego Browna (o ile wcześniej nie zrobią tego Lakers) i zacząć mysleć o następnym sezonie, w którym będą jednym z głownych faworytów do mistrzostwa. Co oczywiście musi być jednym ze znaków nadchodzącej apokalipsy.

Kings

Phoenix to Sacramento sprzed 5 lat: kiedyś świetna drużyna, która miała swoje szanse na tytuł ale je zmarnowała i teraz powoli umiera szykując się do całkowitej przebudowy. Kings z kolei są już na ostatnim etapietego procesu: pozbyli się wszystkich zasłużonych starców, wybrali kilku fajnych graczy w drafcie i powoli zaczynają się liczyć. Trio Jimmer-Tyreke-DeMarcus to chyba najciekawiej zapowiadająca się młoda trójka w całej lidze. Do tego W Anaheim Sacramento jest jeszcze Marcus Thornton, JJ Hickson, John Salmons i Travis Outlaw. Warto ich wszystkich wymienić, bo skład Kings, kiedy bliżej mu się przyjrzeć, jest nie tylko młody i obiecujący, ale też niemal kompletny: są tu i rzucający i podkoszowi i ciekawi rezerwowi. Na czołową ósemkę może to być jeszcze w tym roku za mało, ale w przyszłym to Kings będą głównym rywalem Clippers w wyścigu o koronę dywizji Pacyfiku.

Warriors

Płacenie 7 milionów dolarów za jeden sezon usług Kwame Browna jest mało rozsądne. Niewykorzystanie prawa do amnestii na jeden z najgorszych kontraktów na świecie, czyli 5674589908 mln dla Andrisa Biedrinsa to już czysty idiotyzm. A mimo to Warriors wydają się być mocniejsi niż Phoenix, choć to akurat zasługa włodarzy Suns, którzy zostawili skład sprzed roku (który zapewnił im świetne 10. miejsce na zachodzie) bez zmian. Na Play-offy to jednak za mało, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, może się okazać, że ich najlepszy zawodnik będzie miał głowę zaprzątniętą innymi sprawami niż koszykówka. Kobemu w sezonie 2003-04 podobne kłopoty nie przeszkodziły w rewelacyjnej grze, ale czy Monta to Kobe?

Suns

Jaką logiką kierowano się w Phoenix pozostawiając ubiegłoroczny skład bez zmian i dodając tylko Chrisa Shannona Browna? Zapewne równie pokrętną i niezrozumiała dla zwykłych śmiertelników, co Lakers. Suns mają zawodników dobrych ale starych (Nash, Hill), słabych, za to młodych (Childress, Dudley, Lopez,Telfair(!)), oraz średnich i średnio-młodych (Gortat, Pietrus, Shannon Brown). Jedyna zmiana dokonana przez nich przed sezonem, to zamienienie umierającego stojąc Vince’a Cartera na byłego chłopaka Rihanny, który był niezłym rezerwowym w Lakers, ale bycie rezerwowym dla Kobego i granie po 15 minut, a bycie rezerowowym dla nikogo i granie poważnych minut to nie to samo. Dlatego Phoenix będą naprawdę słabi. No, ale przynajmniej Marcin sobie pogra, poładuje, a Wojciech Michałowicz przy tych okazjach nieraz zakrzyknie “uł-ła!”.

SOUTHWEST DIVISION

Mavericks

Mistrzowie z poprzedniego sezonu wydawali się być typowym przykładem one year wonder (poprzedni przykład: Miami Heat 2006). Drużyny, która raz mocno zebrała się w sobie, zagrała na 150 procent swoich możliwości, miała trochę szczęścia (śmierć Lakersów), trochę szczęściu pomogła (totalna anihilacja LeBrona w finałach, odrobienie strat w drugim meczu tychże finałów) i zdobyła wymarzony tytuł, a teraz może już oddać się wspomnieniom. Tyle tylko, że Mark Cuban miał zupełnie inne plany. Pozyskanie Vince’a Cartera, Delonte Westa, a przede wszystkim Lamara Odoma, połączone z powrotem do zdrowia Rodrigue’a Beaubois, sprawia, że utrata Carona Butlera (który i tak nie grał od początku stycznia) i J.J. Barei (którego Beaubois jest lepszą wersją) nie powinna być w ogóle odczuwalna. Gorzej będzie z odejściem Tysona Chandlera, bez którego w zgodnej opinii fachowców i samych zawodników Mavs nie byłoby mistrzostwa. Dallas mogą jednak liczyć na postępu Iana Mahinmiego i powrót do pierwszopiątkowej formy Brendana Haywooda. Jednak nawet jesli ci dwaj zawiodą, Odom sprawi, że Dallas będą mogli wygrywać nawet nie mając takiej przewagi pod koszem jak w poprzednim sezonie. A biorąc pod uwagę, że dostali go w prezencie do swoich głównych rywali, Lakers – droga do finału wydaje nawet się nieco łatwiejsza niż rok temu.

Grizzlies

Rewelacja poprzedniego sezonu, drużyna, która jako zaledwie czwarta w historii pokonała w pierwszej rundzie ekipę rozstawioną z numerem jeden, w tym roku wróci jeszcze mocniejsza. Zdrowy Rudy Gay daje im 20 punktów w każdym meczu, dobrą obronę i kilkanaście nowych rozwiązań w ataku. Memphis udało się też zatrzymać obydwu podkoszowych taranów: Zacha Randolpha i młodego Gasola. Dlatego (a także z powodu śmierci San Antonio i Lakers) Memphis będą obok Thunder głównym kandydatem do walki w finale konferencji z Dallas. I nie stoją na straconej pozycji w żadnym z tych pojedynków.

Spurs

Po czym poznać, że dotychczasowy lider dywizji się skończył? Chociażby po tym, że rewelacyjny sezon zasadniczy sprawił, że drużyna jest tak zmęczona, iż nie jest w stanie biegać za szalejącymi w ataku rywalami, którzy zajęli zaledwie 8. miejsce w konferencji. Spurs starzy byli od dawna, ale dotychczas jakoś udawało im się to ukryć. Jednak pierwsza runda Play-offów w poprzednim sezonie bezlitośnie obnażyła ich braki. I choć dzięki lokautowi starcy z San Antonio mieli nieco dłuższy niż zazwyczaj odpoczynek, to morderczy sezon, w którym będzie trzeba czasem zagrać trzy mecze w trzy dni, wykończy ich jeszcze bardziej niż tradycyjne 82 mecze. I nie pomoże tu ani niezaprzeczalny geniusz Grega Poppovicha, ani pewna dawka młodości w postaci DeJuana Blaira i Thiago Splittera, ani kolejny świetny sezon Tony’ego Parkera. Spurs skończyli się na Kill’em All.

Rockets

Jak długo można oszukiwać, że ma się drużynę na Play-offy, kiedy tak naprawdę się jej nie ma? Rockets udało się to przez dwa lata (a i to bez ostatecznego sukcesu) i starczy. Kevin McHale to nie Rick Adelman i nie da rady wycisnąć z wyrównanego, ale nieporywającego składu Houston tak wiele jak jego poprzednik. A jeśli wziąć pod uwagę, że po nieudanym transferze Chrisa Paula obydwaj liderzy Rockets, czyli Luis Scola i Kevin Martin nie będą raczej chcieli umierać za Houston, to szanse na Play-offy w stolicy amerykańskiej astronautyki maleją do zera i nic nie zmienia tu pozyskanie najbogatszego zapewne Haitańczyka wszech czasów . Co nie oznacza, że oglądanie gry Rockets nie dostarczy dużej przyjemności. Jeśli McHale za dużo nie zepsuje, to Houston wciąż będą robić wrażenie swoją drużynową, poukładaną koszykówką, z której można uczyć się taktyki i współpracy.

Hornets

Bohaterowie największego tegorocznego skandalu transferowego są zmęczeni. Hornets nie tylko stracili swojego lidera, ale stało się to w najgorszy z możliwych sposobów. Dlatego przed obiecującym trenerem Monthy Williamsem nie lada zadanie: motywowanie swoich – wcale nie takich słabych – podopiecznych do walki i danie im wiary, że istnieje życie bez Chrisa Paula. Pytanie jednak, czy nie jest to zadanie przekraczające możliwości tak młodego szkoleniowca? A nawet jeśli się uda, to Hornets na Zachodzie szans na Play-offy nie mają. No, ale skoro David Stern pokazał już raz, że potrafi być Panem Życia i Śmierci poszczególnych drużyn, to co mu szkodzi przenieść w trakcie sezonu Hornets do konferencji wschodniej, w której spokojnie powinni oni zająć 7. – 8. miejsce?

NORTHWEST DIVISON

Thunder

Kevin Durant jest jednym z pięciu, a Russell Westbrook z piętnastu najlepszych graczy w NBA. James Harden może być najlepszym rezerwowym ligi, a Scott Brooks najlepszym z młodych trenerów. A jednak w Thunder trudno upatrywać faworyta do mistrzostwa, a nawet udziału w finale. Poprzednie Play-offy pokazały, że w kluczowych momentach Westbrook i Durant nie do końca potrafią się dogadać, a Brooks nad nimi zapanować. Poza tym Kendrick Perkins, który miał być odpowiedzią na Tysona Chandlera grał w Oklahomie na poziomie Emeki Okafora. A to za mało, by rywalizować chociażby z podkoszowymi duetami Lakers czy Bulls. Oczywiście Thunder mają o wiele więcej atutów i nawet bez dominacji pod koszem powinni walczyć o finał konferencji, ale podobnie jak Heat ciężko im będzie wygrać tytuł, jeśli Perkins się nie ogarnie. Jednak tak czy inaczej poza Clippers, Knicks i Heat, to na grę Thunder będzie się patrzyć z największa przyjemnością.

Blazers

Jedno wydaje się pewne – w sztabie medycznym Blazers nie pracuje Gregory House. Ilość kontuzji (prawie zawsze kolan i prawie zawsze morderczych), które nawiedziły drużynę z malowniczego Portland w ostatnich latach ciężko racjonalnie wytłumaczyć. Brandon Roy już się poddał, podobnie nie tak dawno Darius Miles, Greg Oden jeszcze oszukuje, że żyje, ale pewnie po tym sezonie wreszcie przyzna, że jest inwalidą i skoncentruje się na gorzej płatnej, ale bardziej mu pasującej koszykówce na wózkach. Także Marcus Camby narzeka, że go boli, a przecież raptem półtora roku temu Joel Przybilla, który wtedy grał, a jakże, w Potland DWA RAZY w ciągu kilku miesięcy zerwał sobie więzadła w tym samym kolanie (ten drugi raz wychodząc spod prysznica). Mimo tych tarapatów zdrowotnych, Blazers mają całkiem niezłą ekipę, dobrego trenera, a zamiana nielubianego w drużynie Andre Millera na sympatycznego Raymonda Feltona powinna im wyjść na dobre. Nie tak dobre, żeby zaraz grać o finał, ale spokojny awans do Plasy-offów powinien być dla Blazers formalnością.

Timberwolves

Kevin Garnett odszedł ponad cztery lata temu, ale fani Minnesoty wciąż odczuwali skutki tego zerwania. Ich rebound guy (pun intented), Al Jefferson, najpierw obiecująco zaczął, potem rozwalił sobie kolano, a na koniec zostawił ich dla innej. Na szczęście ich były menedżer, Kevin McHale w przypływie rzadko u niego widzianego geniuszu, dokonał najlepszej zamiany draftowej od czasu transferu Dirka Nowitzkiego za Roberta Traylora: wymienił Wade’a dla ubogich, OJ’a Mayo na Zacha Randolpha dla bogatych, Kevina Love. Dzięki temu, a także korzystając z wyprzedaży w Heat, na której nowy GM, David Khan, który geniuszem nie błysnął nigdy, bo geniuszem nie jest i nie będzie, kupił za bezcen Michaela Beasley’a, Timberwolves mogą teraz straszyć rywali jednym z najlepszych duetów skrzydłowych w lidze. Ale że Khan nie byłby Khanem, gdyby czegoś nie spieprzył, dał też Darko Miliciciowi kontrakt na jaki ten nigdy nie zasługiwał. Tyle dobrego dla fanów Minnesoty, że głupi zawsze ma szczęście, więc Khanowi udało się wygrać drugi numer w drafcie, który zamienił na obiecującego silnego skrzydłowego, Derricka Williamsa. Także Ricky Rubio, który zachowywał się jak piękna panna na wydaniu (chociaż w Barcelonie i reprezentacji Hiszpanii grał jak gówno) i nie chciał przyjeżdżać do zimnego Minneapolis, zrozumiał ,że to ostatnia szansa na konkretny zarobek przed lokautem że prawdziwa koszykówka jest w NBA, a on kocha przecież koszykówkę. Nowy trener Rick Adelman jest najlepszym fachowcem na tym stołku w całej historii klubu z Minnesoty, więc powinien poradzić sobie z ułożeniem tych wszystkich puzzli. Trudno jednak powiedzieć jaki będzie efekt tej układanki. Jednak niezależnie od tego, Timberwolves nie będą już najgorszą drużyną w lidze.

Nuggets

George Karl może zaklinać rzeczywistość i porównywać swoją drużynę do Pistons z 2004 roku, ale fakty są, jakie są. Andre Miller to nie Chauncey Billups, Nene to nie Ben Wallace a Aaron Afflalo to nie Richard Hamilton (tak naprawdę Afflalo to nawet nie zawodnik, ale niech mu będzie). Także George Karl, mimo całej sympatii do niego, nie jest i nigdy nie będzie Larrym Brownem. Dlatego, choć Denver mają dobry i bardzo bardzo wyrównany skład, to nie tylko nie zdobędą mistrzostwa, ale nawet nie zagrają w pierwszej rundzie Play-offów. I nie robi tu wielkiej różnicy to, czy JR Smith, Kenyon Martin i Wilson Chandler wrócą z Chin i podpiszą z Denver. Them Nuggets just not good enough.

Jazz

Fani Utah, gdyby nie byli Mormonami, mogliby sie poczuć jak biblijny Hiob. W ciągu niecałego roku stracili obydwu swoich liderów (Boozera i Derona Williamsa), trenera legendę, który jako jeden z niewielu pamięta jak jeszcze grał Jordan i jakiekolwiek nadzieje na przyszłość. Teraz ich rozgrywającym jest człowiek-kontuzja, Devin Harris, a podkoszowym dominatorem człowiek-efekt jo-jo, Al Jefferson. Do tego dyryguje tym bałaganem trener-żart, Tyrone Corbin. Efekt tego wszystkiego może być tylko jeden: drużyna-porażka, która nie tak dawno zaliczała kolejne Play-offy jak Hank Moody zalicza kolejne kochanki, a teraz poczeka na jakiekolwiek sukcesy dłużej niż AC Green czekał na swój pierwszy raz. Czyli długo.

TPB.

Co z tą Polską?

No właśnie, co z nią?

Właśnie wtedy, kiedy – wydawałoby się – jesteśmy w koszykarsko najlepszym momencie ostatniej dekady: kiedy zorganizowaliśmy Eurobasket, kiedy Gortat grał jak solidny pierwszopiątkowiec w NBA, kiedy Lampe został MVP sezonu regularnego w Związku Radzieckim, kiedy polski Etiopczyk z Waszygtonu, który zakochał się w Zgorzelczance jeździł na testy do Lakersów i – wreszcie – kiedy okazuje się, że ta młodzież nasza to wcale nie taka najgorsza – takie pytanie ciśnie się na usta.

No właśnie, dlaczego teraz?

Po inauguracyjnym meczu z Hiszpanią Łukasz Cegliński (jak pewnie większość z nas) w nagłym przypływie optymizmu  uwierzył w Polskę walczącą. Wrzucił kamyczek do ogródka naszemu jedynemu Marcinowi w NBA, sugerując, że jego scenariusz porażek z deficytem 20 punktów niekoniecznie musi się sprawdzić. Tak jak Gortat nie powinien był wypowiadać się w ten sposób o kadrze narodowej, tak samo pan Łukasz chyba zbyt pochopnie dał Polakom szanse. Hiszpanie mają zespół z NBA i są postrachem dla każdego; nam udało się przegrać jedynie pięcioma punktami – do tego w składzie B! Tak pewnie myślała większość z nas. Szkoda tylko, że przegrywaliśmy już około piętnastoma punktami, więc Hiszpanie mięli prawo być rozluźnieni; szkoda, że strzelba Navarro nie była do końca naładowana; szkoda, że nie musieli grać lepiej – wystarczyło, że wykorzystali nasze błędy! Powinniśmy po tym meczu czuć się gorzej niż lepiej, ale faktycznie, patrząc jedynie na wynik, można było wysnuć pozytywne konkluzje.

No właśnie, czy jednak na pewno było można?

Przed meczem z Litwą nastroje przeciętnego kibica koszykówki musiały wypełnione być nadzieją. W końcu Litwa jest ciut słabsza od Hiszpanii, w końcu wygraliśmy z nimi dwa lata temu w Polsce, no i w końcu “a dlaczego by nie?”. A dlatego na przykład, że choć poziom Litwy jest niższy niż Hiszpanii, to ich zaangażowanie jest dużo silniejsze, bo przecież grają u siebie. Poza tym NIKT z pierwszej piątki Polaków z Eurobasketu 2009 nie gra w tym roku: to dwie zupełnie różne drużyny, a ta, która gra teraz przegrała połowę swoich spotkań w eliminacjach do litewskich Mistrzostw (z takimi potęgami jak Portugalia, Belgia czy Gruzja!) w roku ubiegłym.

No właśnie, to co w końcu z tą Polską?

Nic. Nasze wyniki pozostaną proporcjonalne nie do talentu, tylko do ogarnięcia Związku. Czy Pan Bocheński na prawdę liczył na to, że zakontraktuje trenera na 2 miesiące przed największą imprezą na kontynencie i zrobi drużynę, która cokolwiek ugra? Ta sama drużyna, która w słabym stylu (nie)zakwalifikowała się do Mistrzostw? Za Ludwiczuka było tak samo: zatrudnianie trenerów-zadaniowców na konkretne imprezy, a potem zwalnianie za brak wyników. Musimy zacząć myśleć perspektywicznie, bez względu na to, czy przyniesie to marne efekty (jak piłkarska kadra Benhauera Benkahhera) czy lepsze (jak siatkarska kadra Lozano). Pomyślmy o Ponitkach i innych talentach, które – miejmy nadzieję – za parę lat będą reprezentować nasz kraj razem z jeszcze bardziej doświadczonymi Gortatami, Lampemi i innymi Ignerskimi, którzy z różnych przyczyn teraz nie grają. Jeżeli w kadrze będzie taka sytuacja, jak w ostatnich latach, jeżeli gra w niej będzie wciąż umiarkowaną atrakcją, to nie ma się co spodziewać dobrych wyników. Czy faktycznie Litwa, Serbia czy Chorwacją ma więcej talentów? Niekoniecznie, mimo to wciąż są w czołówce. Z czegoś to wynika.

Oto Polska właśnie.

 

bjb

PS. Portugalia jest drużyną na naszym poziomie, mecz będzie na styku i dobrze byłoby go wygrać, bo to nasza jedyna szansa na zwycięstwo w na tej imprezie. Turcy są poza zasięgiem a i Wielka Brytania z roku na rok coraz lepsza.

PS2. Polecam śledzić mecze Francuzów, to dopiero fajna drużyna!

KHAN!

Ciężko byłoby powiedzieć, że żyjemy i mamy się dobrze, szczególnie po Finałach, ale stwierdzenie, że umarliśmy tez mijałoby się z prawdą. Żeby nie było, że coś tam, prezentujemy pierwszą porcje trejdowych plotek. Nie będziemy jednak pisać o gdybaniach dotyczących Vince’a (mówi się o wymianie na linii Phoenix Suns – Paris Père Lachaise) czy Igoudali albo Monty – brak im konkretów, lub chociaż czegoś, co nadaje się na soczystą ploteczkę. Inaczej jest w przypadku tego gorącego newsa, więc lepiej się przygotujcie!

Dime donosi, że możliwa jest wymiana na linii Timberwolves – Lakers: drugi pick i Kevin Love za Pau Gasola. Jeżeli tylko Derrick Williams zostanie wybrany przez Cleveland (co jest wysoce prawdopodobne) Lakersi mogą za nieefektywnego ostatnio (problemy interpersonalne z Kobem?) Gasola dostać nie tylko maszynę do zbierania i reklamowania Gillette, ale i Kyrie (Elejson) Irvinga. Minnesota nie pozostałaby w tej konfiguracji pokrzywdzona, bo zamiana Kevin-Pau może okazać się ekwiwalentna (Gasol powinien odżyć (albo umrzeć – bo co innego można robić w Minnesocie?) a Love mieć realną motywację w postaci trofeum Larry’ego O’Briena), a ciężko byłoby znaleźć miejsca zarówno dla Flynna, nowego nabytku – Rubio (z tego samego draftu co Flynn – za co wszyscy krytykowali Kahna) i Irvinga.

To chyba zbyt piękne, żeby było prawdziwe… może jednak Kahn nie jest takim słabym GM jak Rambis trenerem?

 

Zgodnie z zasadą “know your meme” dorzucamy jeszcze:

A żeby nie było, że nie rozpisujemy się o Rubio, macie chociaż jego foteczkę:

xoxo,

bjb

Finals are Finals but Mike Tyson is still being Mike Tyson

 

via Dime Magazine

Nic dwa razy sie nie zdarza vs. historia lubi się powtarzać

Plotki o naszej śmierci są grubo przesadzone, choć nie wzięły się z niczego. Po kolejnej wpadce w typowaniu zamilkliśmy, ale tylko po to, by jak piąty sezon Mad Mena powrócić w (miejmy nadzieję) lepszej formie niż kiedykolwiek. Skoro nasze dotychczasowe, dość bezpieczne typowania sprawdzały się połowicznie, tym razem powinno być lepiej, bo obstawiamy na przekór (niemal) wszystkim. A wiec do rzeczy:

Większość ekspertów, pseudo-ekspertów, byłych trenerów, byłych zawodników, obecnych zawodników, obecnych trenerów, a także ludzi, którzy koszykówką interesowali się “jeszcze jak Jordan grał” uważa, że finały wygrają Miami Heat. Dlaczego? Ponieważ LeBron gra w tych Playoffach tak, że niektórzy pół-Indianie niektóre legendy NBA zastanawiają się, czy jest on już lepszy od Jordana (albo czy może takim się stać). Póki co jednak James powtórzył tylko swoje największe dotychczasowe osiągnięcie, czyli awans do finału. Fakt, że konkurencja na wschodzie była w tym roku dużo mocniejsza niż w 2007, a Heat grają naprawdę rewelacyjnie, ale póki co, jak sami przyznają, niczego jeszcze nie osiągnęli.

Zwycięstwa 4-1 z Bostonem i 4-1 z Chicago robią wrażenie, ale jeśli dokładniej prześledzić te rywalizacje, można dojść do wniosku, ze Heat mieli duuużo szczęścia. Jeden trafiony rzut Paula Pierce’a, a potem jeden rzut Dericka Rose’a i zamiast 3-1 dla Miami, byłoby 2-2. Oczywiście, także Mavs dość szczęśliwie wygrali pierwszy mecz z Lakersami, ale potrafili również podnieść się po dość absurdalnie przegranym czwartym meczu z Portland. Poza tym Lakersi (nawet w formie z tych Playoffów) to drużyna mocniejsza od Chicago, a chyba też od Bostonu. Tyle o przeszłości, a co mówi nam ona o szansach obydwu drużyn w finałach? Ze wszystkich zawodników tego sezonu, to Dirk Nowitzki stwarza rywalom największe problemy. Niemiec gra jeszcze lepiej niż w 2006 roku i bezwzględnie wykorzystuje wszystkie słabości rywali, w czym przypomina Kobego z lat ubiegłych.

Heat to kolejna drużyna, która będzie miała ogromne problemy z powstrzymywaniem Nowitzkiego. Za jego krycie odpowiadać będą prawdopodobnie Chris Bosh,  Udonis Haslem i LeBron. Żaden z tych zawodników nie jest w stanie powstrzymać Dirka.  Z kolei Mavs mają kogo posłać przeciwko Jamesowi, Wadowi, a także Boshowi. Sam Shawn Marion może kryć każdego z wielkiej trójki, a inni zawodnicy Mavs (Jason Terry, DeShawn Stevenson, Dirk, Tyson Chandler, a nawet JJ Barea), są w stanie skutecznie przeszkadzać poszczególnym członkom Wielkiej Trójki. Oczywiście, dobre krycie LeBrona i Wade’a nie oznacza, ze rzucą oni 12 punktów na fatalnej skuteczności. Ale już 25 punktów przy 40 proc. z gry, mniej niż zwykle zbiórek i asyst, a przede wszystkim zamęczenie ich przez pierwsze trzy kwarty tak, by nie mieli już sił na dominację w czwartej, są w zasięgu Mavs. A jeśli tak się stanie, Heat stracą swój największy atut, czyli katorgę, jaką pod koniec najważniejszych meczów urządzali rywalom liderzy Miami.

Nawiązując do tytułu notki, warto rozprawić się z wciąż pokutującym mitem, zgodnie z którym Mavs to od 2006 ekipa wiecznych “przegrywaczy. ” Trudno powiedzieć czemu (bo chyba nie tylko dzięki obecności Chandlera), ale Dallas stali się zimnokrwistą drużyną, która nie panikuje w końcówkach, wykorzystuje każdą słabość rywala i potrafi podnieść się po porażkach. Ma też bardziej doświadczonego trenera, a historia uczy, że to bardzo ważny atut. Heat mają przed sobą kilka lat walki o najwyższe trofea, ale bez wzmocnień pod koszem mogą być zawsze drudzy. A przykład jak z nimi wygrywać, jako pierwsi dadzą Mavs. Dlatego

Typ KK: Dallas 4-2

“O rękę królewny i pół królestwa” czyli KK typuje Finały Konferencji

W tych trudnych czasach, kiedy już niewiele można przewidzieć warto cenić śmiałków, którzy tak jak my próbują typować wyniki Finałów Konferencji. Konia z rzędem temu, kto przepowiedział zwycięstwo Memphis w pierwszej rundzie (dziękuję), rękę królewny i pół królestwa temu, kto był na tyle (nie)rozsądny, by postawić na porażkę Lakers. Bo czyż nie trzeba być niespełna rozumu, żeby sądzić, że dwukrotni mistrzowie zostaną zmieceni z parkietu przez Mavs? Tych samych starych Mavs, którym większość ludzi wróżyła góra drugą rundę, a to i tak raczej ze zdrowym Butlerem. W przypadku Celtics wcale nie musiało się to tak skończyć. Mają (starzejące się) gwiazdy, mają trenera, mają swoją Celtic Pride – niestety, to ostatnie to jedyna rzecz (poza nieudolnością Spoelstry) którą faktycznie pokazali w tej serii. Wielka Trójka z Bostonu potrzebuje wsparcia i jeżeli nie dostaje go on nikogo z pierwszej piątki (zombie-Rondo i już nie ten sam Jermaine), to powinna dostać od ławkowej mafii. Pamiętacie Nate’a i Glena z poprzednich playoffów? Teraz Nate’a nie ma, Glen też się gdzieś zgubił, a ani Carlos Arroyo, ani Troy Murphy, ani Nenad, ani nawet zdrowy Shaq nie są difference makers. Wsparcie Westa i Greena to jednak trochę za mało, by walczyć z Nową Wielką Dwójką Trójką (swoją drogą to był ciekaw match-up bo obie drużyny grały bardzo niskimi składami, z uwagi na brak porządnych centrów). Tyle tytułem przydługiego wstępu, teraz pora na typowanie!

Chicago (1) vs Miami (2)

Typowanie tej serii po obejrzeniu pierwszego meczu może wydawać się nie fair, ale może też być trudniejsze niż przed rozpoczęciem rywalizacji. Dobra, nie będę wciskał kitu, żeby się usprawiedliwić z opóźnieniem – wiadomo, że jest łatwiej. Wczorajszy mecz udowodnił, że Bulls to drużyna składająca się z par równych sobie zmienników na każdą pozycję i Derricka Rose’a. Udowodnił również, że coach Thibodeau wielkim trenerem jest, natomiast Eric Spoelstra jak zwykle nie zachwyca. Spo wystawił ten sam niski skład, którym grał przeciwko Celtom (chyba w imię zapożyczonej z futbolu zasady, że “mistrzowskiego składu się nie zmienia” – zapomniał jednak, że nie ma mistrzowskiego składu) sadzając na ławce Dampiera w garniturze i poniósł totalną klęskę na deskach i w walce o second chance opportunities. To jest pierwszy powód przyszłej klęski Heat: słaby, niecharyzmatyczny trener, który nie jest najlepszym strategiem i najwyraźniej jest również  samcem omega w swojej własnej drużynie. Po drugie: obrona wysokich i niskich. Bulls słabo radzili sobie z perimeter defense tylko w pierwszym spotkaniu z Hawks, gdzie szaleli Joe Johnson i Jamal Crawford. W kolejnych spotkaniach obaj panowie ledwo rzucali w sumie po 30 punktów – a przecież jedyne, co mają robić to zdobywać punkty. Chicago jest w stanie zrobić to samo z Heat. Jeżeli chodzi o wysokich, to nie ma tu w ogóle o czym mówić, bo w Miami takich nie ma. Przyznać trzeba, że Żary przeważają znacznie jeżeli chodzi o talent. Luol Deng pytany o sekret obrony na Jamesie po ostatnim meczu powiedział, że nie ma żadnego – robił to, co zwykle. LeBron jest znakomitym zawodnikiem, ale najwidoczniej nie miał swojego dnia. Fakt, nie ma mądrego, który by wyłączył Króla z gry, ale jeżeli ktoś jest temu bliski (z tych, którzy jeszcze mają szanse się z nim zmierzyć) to zdecydowanie jest to Sudańczyk. Druga połowa talentu Miami czyli Wade będzie musiał wzbić się na wyżyny, żeby wygrać te serię. Umówmy się – Mike Bibby nie nadaję się do krycia Rose’a, Chalmers już prędzej, ale wtedy cierpi atak. Jedynie Dwyane jest w stanie zatrzymać MVP sezonu regularnego. Jeżeli jednak zbyt dużo potu zostawi na swojej części boiska, broniąc przeciwko Derrickowi, może nie starczyć mu siły w ataku. W ten sposób zahaczamy o trzeci powód: głębokość ławki. W Miami różnica między pierwszą, a drugą piątką jest ogromna. Ba, różnica między pierwszą trójką a pierwszą dwójką rzuca się w oczy! Nie przedłużając, prorokuję

Typ KK: Chicago 4-2.

Dallas (2) vs Oklahoma City (4)

Czuję się jakbym przedawkował Dabl Blasta bo nie wiem co się dzieje, kurda! Serio, Mark Cuban przestał być szalony i nagle jego drużyna się stała szalona. Oba zespoły wbrew pozorom i różnicy wieku są do siebie bardzo podobne. Nawet ich gwiazdy mają coś wspólnego. Myślę, że właśnie pojedynek Dirka z Durantem może okazać się kluczowy dla tej serii. Obaj potrafią z łatwością zdobywać punkty z każdego miejsca na boisku, ponad większością obrońców. Jednak to raczej Nowitzki ma szerszy arsenał zagrań, większe doświadczenie, chętniej walczy w pomalowanym i ogólnie “cały jest twardziejszy” (vide poprzedni link). Czy jest coś, czym obie drużyny mogłyby nas zaskoczyć (poza ofensywną zbiórką JJ’a)? Raczej nie. Obie mają niezłe obwody oraz solidne formacje podkoszowe. Stawiam raczej na Jasona Kidda i Stanisława Bareję Jose Juna Bareę niż na Westbrooka i Maynora; bardziej na Dirka niż na Duranta, ale zdecydowanie bardziej na Ibakę, Collisona, Perkinsa i Mohammeda niż na Tysona Chandlera, Brendana Haywooda i Briana Cardinala (?). Nawet jeśli wysocy Thunder zajmą się w obronie Nowitzkim, to w Dallas do zatrzymania Duranta powinien wystarczyć Marion. Zachód naprawdę jest w tym roku dziki, dlatego razem z Willem Smithem wróżę

Typ KK: Dallas 4-3

bjb

Ten się nie myli, kto nic nie robi, czyli typujemy dalej

Typując wyniki pierwszej rundy trafiliśmy sześć z ośmiu zwycięzców i dwa z ośmiu dokładnych wyników. Niezrażeni Zachęceni tym wynikiem typujemy dalej:

Chicago (1) vs Atlanta (5)

Hawks są ciekawym przykładem drużyny, która zrobiła postęp, by skończyć tak samo jak rok wcześniej. W poprzednich playoffach Atlanta została zmiażdżona przez Orlando, przegrywając półfinał konferencji 0-4 i notując rekordową w całej historii różnicę punktową, która wyniosła średnio ponad 25 punktów na mecz. Teraz Hawks pokonali Magic już w pierwszej rundzie, za co nagrodą jest starcie z rozpędzonymi Bulls. Drużyna z Chicago męczyła się trochę z Indianą, ale wygrała 4-1 i do rywalizacji z Hawks przystępuje jako zdecydowany faworyt. Co prawda Carlos Boozer narzeka na kontuzję dużego palca stopy, ale on zawsze na coś narzeka, poza tym prawdopodobnie, mimo bólu, zagra już w pierwszym meczu. Tymczasem Hawks będą musieli radzić sobie bez swojego najlepszego obwodowego obrońcy, Kirka Hinricha, który z powodu naciągniętego mięśnia zakończył już sezon. W tej sytuacji Derrick Rose zdominuje tę serię w jeszcze większym stopniu niż zrobił to w starciu z Indianą. Iskierką nadziei dla Atlanty może być  jedynie postawa Jamala Crawfroda, który przeciwko Magic rozegrał serię życia. Na Bulls to jednak trochę za mało, tym bardziej, że Crawforda kryć będzie Keith Bogans, czyli Bruce Bowen dla ubogich. Dla Hawks oznacza to, że wakacje rozpoczną równie szybko, jak w poprzednim sezonie.

Typ KK: Chicago 4-1

Miami (2) vs Boston (3)

Obydwie drużyny niespecjalnie namęczyły się w pierwszej rundzie, w dodatku Boston miał ułatwione zadanie ze względu na kontuzje Chauncey’a Billupsa i Amar’e Stoudamire’a. Nie zmienia to jednak faktu, że oba zespoły zrobiły świetne wrażenie, wygrywając zdecydowanie, nie odnosząc przy tym żadnych kontuzji, i do półfinałów konferencji przystępują w najwyższej od wielu miesięcy formie. Zapowiada to najlepszą serię drugiej rundy, a biorąc pod uwagę wzajemną niechęć zawodników Heat i Celtics, można się spodziewać, że emocje osiągną poziom z pamiętnych rywalizacji Miami i Nowego Jorku z lat ’90. Sportowo mocniejsi wydają się jednak Celtics, zwłaszcza jeśli do składu wróci Shaq. Ich przewaga pod koszem jest ogromna, bo nawet stary Shaq, grający tylko w ataku Nenad Krstić, nierówny Jermaine O’Neal, tłuściutki Glen Davis i nie-tak-dynamiczny-jak-kiedyś Kevin Garnett są jakiś milion razy lepsi niż Zydrunas Ilgauskas, Eric Dampier i Joel Anthony. Zawodnicy i trenerzy Bostonu uważają, że decydująca może być tu postawa Chrisa Bosha, jednak jeszcze ważniejsza wydaję się forma Rajona Rondo. Biorąc pod uwagę, że za krycie rozgrywającego Celtics odpowiadać będą Mike Bibby i Mario Chalmers, Rondo może mieć średnią na poziomie triple-double. I podobnie jak rok temu w pojedynku z Cavaliers, to on zakończy sezon LeBrona Jamesa.

Typ KK: Boston 4-2

Los Angeles Lakers (2)  vs Dallas (3)

Trudno w to uwierzyć, ale Phil Jackson spotka się z Mavs w playoffach po raz pierwszy w karierze, a jako, że po tym sezonie najlepszy trener w historii kończy karierę, będzie to także jego ostatnie spotkanie z Dallas. I można oczekiwać, że kibice Mavs nie będą wspominać go najlepiej.  Lakersi, jak to Lakersi, nie potrafili zmobilizować się na każdy mecz rywalizacji z Hornets, ale kiedy już to zrobili, nikt nie mógł mieć wątpliwości, która drużyna jest lepsza. Mavs to zespół dużo mocniejszy od Hornets, więc z mobilizacją nie powinno być tym razem problemów. W pojedynku dwóch rozgrywających, którzy pamiętają czasy, gdy nie było zegara 24 sekund którzy razem maja 75 lat, górą będzie zapewne Jason Kidd. Jednak już Kobego nie ma zupełnie kto kryć, bo ani Jason Terry, ani DeShawn Stevenson nie są dla niego rywalami. Biorąc pod uwagę, że Caron Butler is not walking through that door, także Ron Artest może szaleć w ataku, a przy tym mieć siłę i jak normalny pływak zamęczać Peję Stojakovića w obronie. W pojedynku dwóch najlepszych europejczyków w NBA, Dirk rzuci pewnie wiecej punktów niż Pau Gasol, ale to Hiszpan będzie rządził na tablicach i grał zabójcze dwójkowe akcje zarówno z Kobem, jak i  z Adrew Bynumem. Ten ostatni z kolei powinien pokazać, że choć Tyson Chandler dobrym obrońcą jest, to z prawdziwymi bydlakami nie jest w stanie sobie poradzić. Także ławka Lakers z Lamarem Odomem na czele jest mocniejsza od rezerwowej formacji Dallas.

Tym KK: Lakers 4-2

Oklahoma City (4) vs Memphis (8)

W pojedynku bardzo młodych Thunder z dość młodymi Grizzlies, decydujący może okazać się brak kontuzjowanego Rudy’ego Gaya. Pod nieobecność lidera Memphis, lider Oklahomy, Kevin Durant, będzie mógł robić co tylko mu się zamarzy. O ile Sam Young był w stanie w pierwszej rundzie kryć martwego od połowy sezonu Richarda Jeffersona, o tyle najlepszy strzelec NBA pokaże mu gdzie pieprz roo… gdzie raki zimują. Także Russell Westbrook nie powinien mieć problemów z regularnym niszczeniem Mike’a Conleya. Największa przewagą Memphis w starciu z San Antonio była szybkość, atletyzm i młodość. Thunder są szybsi, bardziej atletyczni i młodsi nie tylko od Spurs, ale także od Grizzlies. Dlatego, mimo, że Zach Randolph znów może rzucać po 25 punktów, a Młody Gasol będzie toczył wyrównane pojedynki z Kendrickiem Perkinsem, to Thunder dostąpią zaszczytu bycia zdemolowanym grania przeciwko Lakers w finale konfernecji.

Typ KK: Oklahoma City 4-2

TPB.

Kto kogo (i dlaczego)?

Pierwsze mecze playoffów już jutro, brzmi więc właśnie ostatni dzwonek, po którym typowanie wyników pierwszej rundy nie będzie już nikogo obchodziło. A że bijemy się o złotą patelnię, do dzieła!

Wschód:

vs

PIMP kontra studenciak, czyli Chicago kontra Indiana

Odkąd w pierwszej rundzie gra się do czterech zwycięstw tylko raz drużynie z ósmego miejsca udało się wygrać serie z liderem konferencji (Golden State z Dallas w 2007 roku). Indiana nie będzie drugą, bo dostała się do playoffów tylko dzięki temu, że poza pierwszymi siedmioma drużynami wschód jest wciąż dużo słabszy od zachodu. Największym atutem drużyny debiutanta Franka Vogela jest obrona, w której Pacers są na szóstym miejscu w lidze.  Największym atutem drużyny debiutanta Thoma Thibodeau (poza posiadaniem najlepszego zawodnika w lidze, najlepszego trenera sezonu, najlepszego podkoszowego duetu na wschodzie i najlepszego Sudańczyka w NBA) jest obrona, w której Bulls są na pierwszym miejscu w lidze.

Typ KK: Chicago 4-1

vs

Tyracz kontra tyracz, czyli Miami versus Philadelphia

Miami wciąż jeszcze nie grają tak dobrze, jak  Jeff van Gundy oczekiwał  jak niektórzy oczekiwali, a pod koszem mają dziurę głębszą od Rowu Mariańskiego, ale akurat w serii z Philadephią nie będzie to miało znaczenia, ponieważ LeBron i Wade są warci więcej niż cała drużyna Sixers. I choć Andre Iguodala wyrósł na być może najlepszego obwodowego obrońcę w lidze, na dwójkę z Miami to wciąż za mało. Z kolei uciekinier z Parku Jurajskiego z Kanady będzie w tej serii katował,  bo pilnować go będzie stary i wolny Elton Brand (który zaliczył niezły sezon regularny, ale co z tego). Nawet przewaga 127 lat doświadczenia, którą Doug Collins ma nad Erikiem Spoelstrą nie będzie tu miała znaczenia.

Typ KK: Miami 4-1

vs

Człowiek-Gatorade kontra Człowiek-Pringles, czyli Boston kontra New York

W serii, w której jedna z drużyn gra w obronie i w ataku, a druga tylko w ataku, wynik może być tylko jeden. No, chyba że w tej drugiej gra dwóch z pięciu najlepszych strzelców w lidze. Amar’e i Carmelo są w stanie wygrać w pojedynkę po jednym meczu. Tak też się stanie, tym bardziej, że Boston nie jest w tej chwili w najlepszej formie. Jednak przewaga doświadczenia, siły podkoszowej, oraz fakt, że Knicks grają bez trenera, przemawiają za wicemistrzami NBA.

Typ KK: Boston 4-2

vs

Szalony chemik kontra fan chemii, czyli Atlanta kontra Orlando

Al Horford jest jednym z niewielu zawodników, który w teorii może podjąć walkę z Dwightem Howardem. Od teorii do praktyki jednak daleko, co pokazały ubiegłoroczne playoffy. Wtedy Orlando zrobiło z Atlantą to, co podobno rząd światowy chce zrobić z Polską, czyli dokonało jej całkowitej anihilacji. W tym roku nie powinno się to powtórzyć, bo drużyna z Florydy zrobiła krok wstecz. Ponieważ jednak drużyna z Georgii nie zrobiła kroku wprzód, różnica między tegorocznym a poprzednim wynikiem nie będzie tak wielka.

Typ KK: Orlando 4-2 (4-3 jeśli Dwight zostanie zawieszony na jeden  z meczów za kolejne przewinienie techniczne).

Zachód:

vs

Suchar kontra pączek, czyli San Antonio kontra Memphis

Spurs marzą o czwartym tytule w ostatnich ośmiu latach, Grizllies cieszą się z trzecich playoffów w ostatnich 763 latach. Obydwie drużyny osiągnęły w tym roku dużo więcej niż można się było po nich spodziewać przed sezonem, ale na tym podobieństwa się kończą. Spurs przeważają pod każdym względem, a na niekorzyść Grizllies działa dodatkowo brak kontuzjowanego Rudy’ego Gaya. Pod nieobecność Gaya liderem drużyny stał się Zach Randolph, który jako jedyny zawodnik w NBA zaliczył właśnie drugi sezon z rzędu ze średnimi na poziomi 20-10. Zapewni mu to nowy, wysoki kontrakt, ale nie oznacza, że jest już lepszy od Tima Duncana. Nie jest, o czym on sam i wszyscy fani drużyny z miasta Elvisa Presleya przekonają się już za półtora tygodnia.

Typ KK: San Antonio 4-1

vs

Człowiek bez kolan kontra człowiek z jednym kolanem, czyli Los Angeles Lakers kontra New Orleans

Kontuzja Andrew Bynuma nie jest podobno tak groźna, jak można się było spodziewać obawiać. To dobra wiadomość dla drużyny z miasta aniołów, ale znaczenie będzie mieć dopiero w drugiej rundzie. W pierwszej bowiem pozbawiona kolejnego człowieka bez kolana, Davida Westa, drużyna z miasta huraganu Katrina nie będzie w stanie rzucić wyzwania obrońcom tytułu. Carl Landry i Emeka Okafor mogliby pewnie postraszyć podkoszowych wirtuozów z Miami, czyli Juwana Howarda i Erica Dampiera, ale przy Pau Gasolu i Lamarze Odomie nie zaistnieją. Chris Paul poniszczy trochę Dereka Fishera, ale będzie to tylko sztuka dla sztuki, bo Lakersi są po prostu dużo, dużo, dużo lepsi.

Typ KK: Los Angeles Lakers 4-1

vs

Jim Carrey kontra Richard Pryor, czyli Dallas kontra Portland

Ta seria zapowiada się na najbardziej wyrównaną i to nie tylko dlatego, ze Dallas od pięciu lat umierają w playoffach, a Portland po przebrnięciu kolejnego znaczonego kontuzjami sezonu są na fali wznoszącej. Potencjał drużyn jest tu najbardziej zbilansowany, a poszczególne match-upy (Dirk vs Aldridge, JKidd vs Andre Miller, Tyson Chandla’ vs Marcus Camby, Jason Terry vs Wesley Matthews) najbardziej frapujące. Mimo wszystko Mavs wydają się mocniejsi i choć Dirk nie raz już udowodnił, że bycie liderem w playoffach nie jest jego ulubionym zajęciem, ma jednak 10 lat doświadczenia przewagi nad LaMarcusem Aldridgem. Poza tym dla Dallas jest to czwarty z rzędu sezon ostatniej szansy, co oznacza, że w tym roku przejdą pierwszą rundę, by odpaść gładko  w drugiej z Lakersami. Trochę im to jednak zajmie, dlatego

Typ KK: Dallas 4-3

vs

Latający karzeł kontra latający gangster, czyli Oklahoma City kontra Denver

Trener Denver, George Karl, powiedział tydzień temu, że wolałby grać z Dallas niż z Oklahomą, czemu trudno się dziwić. Ponieważ jednak “życie to nie zawsze droga, na niej róże”, sierotom po Carmelo Anthonym przyjdzie się zmierzyć z ekipą przyszłości, która po dodaniu do składu Kendricka Perkinsa, wydaje się być drużyną kompletną. Denver jednak są tegoroczną wersją Detroit Pistons z sezonu 2003/04. Tak jak ówcześni mistrzowie nie mają w składzie megagwiazd, ale na każdej pozycji po dwóch solidnych zawodników z górnej półki. Nene to jednak nie Ben Wallace, a Ty Lawson to nie (o ironio) Chauncey Billups, dlatego przygoda szalonej gromady z Gór Skalistych nie będzie miała tak szczęśliwego zakończenia. Trochę jednak Oklahomę nadgryzą, tak więc

Typ KK: Oklahoma City 4-2

TPB.

“Leo, why?” czyli “Chrisie Boshu, nie idź tą drogą!”

Dochodzę do wniosku, że Bosh zamiast urodzić się w Dallas powinien był przyjść na świat i żyć w wiktoriańskiej Anglii. Ewentualnie mógłby być protoplastą postaci Tomasza Łęckiego z “Lalki”.

Sprawy nie polepsza absurdalny pomysł, żeby Chris przez CAŁY film kręcił piłkę na palcu… i do tego ten bezsensowny blok.

No bo, zobaczcie, taki Amar’e: też grajek, ale wyczilowany – śmiga sobie na desce, nie robi nic szczególnego, ale ładnie się wozi na kozackiej stylówie i jest kotem.

Nie kupuję pomysłu.

 

bjb