Posts Tagged ‘ Tim Duncan ’

Wrócili(śmy)!!!

 

Image

W tegorocznych finałach konferencji było tak jak w wyborach do Europarlamentu – młodzi trochę poszaleli (pojedyncze mecze Paula George’a i Westbrooka, wejście “partii” Janusza Korwin-Mikkego do PE), prawdziwy sukces przypadł jednak w udziale znanym i lubianym (?) od lat. PO i PiS Spurs i Heat są drużynami starców i wbrew pozorom (a raczej wbrew potocznej opinii ludzi, którzy NBA śledzili raczej w czasach “gdy jeszcze grał Jordan”) to ci drudzy mają w pierwszej piątce więcej 30-latków. Jakie będzie to miało przełożenie na ostateczną rozgrywkę? Fuck if I know! Wiem(y) za to, że w typowaniu finałów jesteśmy lepsi niż ośmiornica Paul, dlatego znowu niesiemy kaganek oświaty, dzięki czemu po przeczytaniu niniejszej zapowiedzi (albo samego wyniku na dole), będziecie mogli błyszczeć na imprezach; obcy ludzie będą stawiać Wam szampana, a ich kobiety oddawać się Wam w toaletach. Czyli choć przez chwilę będziecie żyć jak Rick Ross.

Image

Aby w pełni docenić, jak wyjątkowy jest zbliżający się rewanż za finały 2013, warto uświadomić sobie kilka faktów. Po pierwsze, w Heat startowym centrem i to na poziomie all-star jest dinozaur!!! zawodnik, który nie zbiera nawet siedmiu piłek w meczu. Po drugie, po raz ostatni te same drużyny spotkały się w finale rok po roku w czasach “GDY JESZCZE GRAŁ JORDAN”! Po trzecie, Tim Duncan ma szansę zostać mistrzem 15 lat po swoim pierwszym tytule, co oznacza, że wśród największych gwiazd ligi w całej jej historii ustępowałby jedynie Kareemowi Abdul-Jabbarowi, którego pierwsze i ostatnie mistrzostwo dzieliło 17 lat. Po czwarte, Heat są zaledwie czwartą drużyną w historii, która czwarty raz z rzędu zagra w finałach. Po piąte, będzie to klasyczna rywalizacja o rząd dusz między narodową  prawicą (w Heat nie ma ani jednego obcokrajowca) a kosmopolityczną lewicą (w samej pierwszej piątce Spurs jest trzech zawodników urodzonych poza USA, w całej kadrze ośmiu).

Image

Po tym godnym posła Iwińskiego popisie wiedzy bezużytecznej, przechodzimy już do pytań! Minął rok, odkąd Heat obronili tytuł w okolicznościach równie absurdalnych co mitotwórczych. Dla jednych ostatnie sekundy szóstego meczu tamtej serii będą dowodem na istnienie Boga, który w dodatku jest fanem Miami, dla innych potwierdzeniem teorii spiskowej Davida Blaine’a, dla jeszcze innych kolejnym przykładem przypominającym, że koszykówka nie jest dużo lepsza od piłki nożnej i też rządzi nią przypadek. Tak czy inaczej, dzięki temu zwycięstwu (i późniejszemu w meczu siódmym) zrodził się mit niepokonanych Heat (wut wut wut wut). Tymczasem jest to drużyna uzależniona od jednego zawodnika, który choć wciąż jest najlepszy na świecie, momentami zaczyna przypominać człowieka, a to zły znak dla bandwagonerów kibiców drużyny z Florydy. Zarówno statystyki LeBrona z całych Playoffów, jak i jego dramatycznie nędzny występ w piątym meczu serii z Indianą pokazują, że absolutny szczyt możliwości “Michaela Jordana naszych czasów” może zbliżać się ku końcowi. Tymczasem z LeBronem-śmiertelnikiem Heat są jednymi z najsłabszych finalistów w ostatniej dekadzie. W pierwszej piątce poza Jamesem gra bowiem jeszcze pół-inwalida, pół-center, rozgrywający, który nie rozgrywa (bo robią to za niego LeBron i Wade) i wymiennie starzec pół-emeryt, który po sezonie zostanie komentatorem i starzec, który ostatnio potrafi głownie straszyć dzieciaki. Z kolei ławka mistrzów NBA składa się przede wszystkim z zawodników sympatycznych, którzy regularności mogliby pozazdrościć JR Smithowi, a młodego wieku Adamowi Hofmanowi. Jak to się stało, że taka zgraja nygusów dotarła jednak do finału? I. LeBron wciąż jest jednak zazwyczaj Bogiem. II. Wschód wciąż jest jednak gównem.

Image

Tymczasem Spurs nie tylko nie polegają na jednym zawodniku, oni są nawet w stanie wygrać najważniejszy mecz w sezonie grając drugą jego połowę bez najlepszego rozgrywającego na świecie. Także ich rzekomo podeszły wiek, jako się rzekło, nie powinien stanowić poważniejszego problemu. Poważny problem będzie za to miała defensywa Heat, która stanie naprzeciw atakowi, który momentami (drugi i piaty mecz z Blazers, pierwszy, drugi i piąty z Thunder) wygląda na najlepszy w nowożytnej historii NBA. Także przewaga, którą rezerwowi z San Antonio mieli niemal w każdym meczu tegorocznych Playoffów (w opór mocniejszej konferencji zachodniej) w finałach będzie zapewne widoczna i dla Heat bardzo bolesna.

Image

Czy to wszystko oznacza, że wystarczą cztery zarwane noce, żeby obejrzeć na żywo wszystkie mecze koronacji Spurs rywalizacji Heat-Spurs? Nie, a powód jest taki sam jak od czterech sezonów – LeBron James. Może (na pewno) w zastraszającym tempie traci włosy. Może (raczej) zbliża się do momentu, kiedy nie będzie już najlepszym atletą na świecie bez względu na dyscyplinę sportu. Może (You bet) jego koledzy z drużyny (poza Wadem i może Boshem) nie byliby gwiazdami w Zgorzelcu Milwaukee. Wciąż jednak jest abslutniebezwzględnieniezaprzeczalnieokurwawiadomoZDECYDOWANIE! największym katownikiem w całej lidze. Czy to, podobnie jak rok temu, wystarczy do pokonania najlepszej drużyny ostatniej dekady?

Image

Hellllll nooooo! Stara zasada mówi, ze finały wygrywa drużyna, w której gra ich najlepszy zawodnik. Tyle tylko, że jak od stuleci powtarzają Europosłowie za kierownicą napaleni nastolatkowie swoim dziewczynom, “zasady są po to, żeby je łamać”. Dlatego tym razem wygra drużyna, która jest najlepsza na świecie. A tą najlepszą włoską drużyną są w tym roku Spurs, toteż

Typ Krytyki: Spurs 4-3

TPB.

PS. Na ewentualne pytanie/a “Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód?” – będę miał za niecałe dwa tygodnie.

Daily KATOWNIK-O-METER: 1/04/2011

Katownik nocy

Andray Blatche, ocena 4,5/5

Może się wydawać, że to nieco spóźniony żart primaaprilisowy, ale rewelacyjny występ centra Wizards jest raczej kolejnym ( po trzęsieniu ziemi i tsunami w Japonii, rozstaniu Dody i Nergala, oraz odejściu Adama Bielana z PJN-u) znakiem nadciągającej Apokalipsy. Andray Blatche, który do tej pory znany był głównie z żenującej i nieskutecznej próby uzyskania triple-double, w meczu z Cleveland (co wiele tłumaczy), zmienił się w Kevina Love (który wczoraj zmienił się z kolei w Brooka Lopeza). 36 punktów i 19 zbiórek przy nie najgorszej skuteczności (15/32 z gry, 6/9 z osobistych), to statystyki ponad dwukrotnie lepsze niż średnie waszyngtońskiego wielkoluda z całego sezonu. Nie zmienia to jednak faktu, że Blatche jest przepłacony i gruby, więc żeby wszystko się zgadzało, a na świat powrócił spokój i harmonia, w następnym meczu nasz bohater rzuci 8 punktów i zbierze 4 piłki.

Anty-katownik nocy

George Hill, ocena -3,5/5

Anty-katownicy dzielą się na dwie grupy: tych, którzy trafili dwa rzuty na sto, a do tego mieli 72 straty, i tych, których błędy i głupota w końcówce spowodowały porażkę ich drużyny. Rezerwowy Spurs zanotował przeciwko Houston występ, który zaliczyć można do obydwu tych kategorii. W ciągu 31 spędzonych na boisku minut oddał tylko trzy rzuty, z których trafił zaledwie jeden, miał po dwie straty i faule, i po jednej asyście i zbiórce. Ten bezbarwny i bezproduktywny występ przeszedłby jednak pewnie bez echa, gdyby San Antonio wygrało. Niestety dla Spurs, Hill w jednej z ostatnich akcji regulaminowego czasu gry stracił w bezmyślny sposób piłkę, a w dogrywce, kiedy Rockets prowadzili, a czasu zostawało coraz mniej, nie sfaulował Kevina Martina, mimo usilnych “próśb” trenera Popovicha, który wszedł na boisko i krzyczał jak oszalały. Przy takim rozgrywaniu końcówek Spurs nieprędko przerwą najdłuższą w historii występów Tima Duncana serię porażek, która obecnie wynosi już 6.

TPB.

Dlaczego Spurs nie są najnudniejszą drużyną na świecie?

Drużyna z San Antonio jest ostatnio na topie. Z bilansem 46-10 są na szczycie ligowej tabeli. Czy są najlepsi? Raczej nie. Dlaczego zatem tak często wygrywają? Cóż, z pewnością mają świetnego trenera,  z którym rdzeń składu zdobył już trzy mistrzostwa w ubiegłej dekadzie. Są doświadczeni (żeby nie powiedzieć starzy), znają się na wylot. Poza tym szczęśliwe w tym sezonie omijają ich kontuzje.

Ostrogi nie są drużyną powszechnie lubianą i taka opinia nie musi dziwić. Mają – a może tylko mieli – porównywalną renomę do tej, której ucieleśnieniem była ksywka Detroit Pistons z czasów Isiah Thomasa: “The Bad Boys”. Cechą charakterystyczną Spurs z ubiegłej dekady była obrona. Nie taka, jak np. u Toma Thibodeau. Raczej taka, jak u Rona Artesta w playoffach. Idealnym przykładem tego, jakim hardkorem była defensywa San Antonio jest osoba Bruce’a Bowena. Każdy zna jego butowanie Wally’ego Szczerbiaka, ale nie tylko jemu się dostało. Lista zawodników chamsko faulowanych, kopanych kiedy leżeli na prakiecie na parkiecie, podcinanych, czy zbierających ciosy z łokcia jest naprawdę baardzo długa. Z tych bardziej sławnych Bowenowi udało się brutalnie sfaulować m.in. Chrisa Paula, Anthony’ego Parkera, Sashę Vujacica, Amar’e Stoudamire’a, Steve’a Nasha, Allena Iversona, Steve’a Francisa czy Jamala Crawforda (kolejność przypadkowa).

Poza obroną nie do końca godną sportowców, drużyna Popovicha grała koszykówkę do bólu nudną. Nigdy nie byli zespołem gwiazd lśniących tak jasno jak James, Wade i ten koleś z Kanady, nigdy nie byli skuteczni jak Lakers (sorry, zacząłem pisać ten tekst kiedy Clippers byli jeszcze “tą drugą” drużyną z Los Angeles), ani nie mieli tak wyrównanego składu jak Celtics. W 2009 roku Bowen zakończył karierę i w związku z tym wydarzeniem Spurs weszli w nowe dziesięciolecie – niekoniecznie jako zespół brutalnie broniący, ale zdecydowanie jako wciąż nudny choć skuteczny. Amerykę odkrył za nas David Lee opisując ich następujący sposób:

„Frustrujesz się grając z taka drużyną. To nie jest tak, że wychodzę na boisko czując, że są drużyną lepszą od nas. Kiedy grasz przeciwko Lakers, patrzysz na ich rozmiar i wiesz, że to będzie ciężki mecz. Myślę, że dobrze wypadamy w spotkaniach ze Spurs. Wiem, że są drużyną do pokonania, szczególnie w naszej hali. Sposób w jaki wykonują zagrywki i w jaki wykorzystują nasz każdy malutki błąd… to jest taki nudny, ale bardzo skuteczny typ gry.”


Ciężko powiedzieć coś więcej na ten temat. Siła Spurs tkwi w bezlitosnym wykorzystywaniu każdego błędu przeciwnika. Jeżeli robi się to unikając własnych strat, jednocześnie grając na solidnym poziomie, można próbować walczyć o najwyższe laury. Wiemy już, że Spurs prawdopodobnie nie są najlepsi. Ale czy są najfajniejsi? Najfajniejsi pewnie też nie są – ja jednak (na przykładzie ich pierwszej piątki) postaram się udowodnić, że na pewno nie są nudni!

Zacznijmy od – wydawałoby się – esencji nudy i bycia żadnym, nijakim; od całkowitego przeciwieństwa Arenasa z czasów bloga (czyli okresu, kiedy pomiędzy innymi zwariowanymi rzeczami, które zrobił, kupił sobie również basen z rekinami, o który to ostatnio spierał się z eks-żoną w procesie rozwodowym). Mowa oczywiście o liderze Spurs, Timie Duncanie, który poza tym, że jest prawdopodobnie najlepszym graczem poprzedniej dekady, znany jest z tego, że jego twarz nie wyraża zbyt wielu emocji. Nie jest wybuchowy jak większość sportowców dzielących z nim tę samą barwę skóry: nie pręży muskułów po każdym wsadzie, nie krzyczy nazwy japońskiej marki produkującej sprzęt grzewczy oddając każdy rzut jak wyżej wspomniany Gilbert, nie udaje samolotu po każdym zdobytym punkcie jak Jason Terry, nie pokazuje, że ma wielkie jądra jak Sam Cassel czy Eddie House, nie sugeruje, że nosi gogle po każdej trafionej trójce jak Wes Matthews i cała reszta Trail Blazers, nie macha paluszkiem po każdym bloku jak Dikembe, ani nawet nie przybija piątki po każdej asyście jak Nash. Popularny Timmy po prostu robi swoje bez zbędnego szumu wokół i wraca do domu. Zdarzyła się Joey’owi Crawfordowi mu jednak wpadka, rysa na reputacji pozbawionego emocji nudziarza. 4 lata temu w meczu przeciwko Dallas, otrzymał dwa faule techniczne, a w konsekwencji został wykluczony z meczu i musiał opuścić boisko po tym, kiedy zaczął się śmiać. Widocznie pan Crawford (swoją drogą zawieszony za tę decyzję do końca sezonu) uznał, że śmiech u Duncana to tyle, co przesadnie burzliwa reakcja u każdego innego zawodnika. Był to prawdopodobnie jeden z najdroższych uśmiechów na świecie, jako że Tim musiał za niego zapłacić karę 25 tysięcy dolarów.

Kolejny z Małej Wielkiej Trójki z San Antonio, którego biorę na tapetę, to Emanuel Ginobili. Argentyński mańkut obrósł legendą za sprawą niekonwencjonalnych zagrań, niesamowitego husltlingu i złota olimpijskiego z 2004. Ten sezon jest dla niego wyjątkowy zważywszy na zaufanie, jakim obdarza go Greg Popovich. Trener Spurs tylko raz w tegorocznych rozgrywkach nie wystawił go w pierwszej piątce. Ginobili oczywiście odpłaca za to fenomenalną grą, do tego stopnia, że zagra w niedzielę w Meczu Gwiazd oraz jest brany pod uwagę w wyścigu po tytuł MVP. To chyba jednak trochę za mało, żeby uznać, że ktoś nie jest nudny. Manu mógłby uraczyć Was niejedną historią, która raczej nie przydarzyłaby się zwykłemu śmiertelnikowi. Najlepszy przykład to zeszłoroczne Halloween, kiedy to Ostrogi grały z Kings w Sacramento. Tego dnia w hali AT&T pojawił się nietoperz. Nie minęła chwila, a Argentyńczyk znokautował biedne zwierzę przy pierwszym podejściu, popisując się tym samym dynamiką i zacięciem godnym Van Helsinga. Oszołomioną małą bestię oddał ochroniarzom i wrócił do gry. Po meczu powiedział, że jeżeli ktoś już nie może robić wsadów, musi wymyślić inny sposób by znaleźć się w wiadomościach. Doprawdy, Manu Gino miał takich sposobów więcej. Przed świętami Bożego Narodzenia ogłosił, że widział coś, co przypominało UFO. Nie mylił się co do swego spostrzeżenia, co pokazane zostało w nagraniach wideo z rozmowy z nim. Białasa łapiącego nietoperze i nawiązującego kontakt z kosmitami porównać można chyba tylko do Artesta, który (nieudolnie) udaje Luisa Scolę i rozmawia z Jezusem.

Dwa kolejne elementy układanki coacha Popovicha to stosunkowo nowe nabytki. Jednym z nich jest uczestnik wczorajszego Rookie Challenge, ze składu drugoroczniaków, DeJuan Bear Blair. Jego historia jest zdecydowanie bez precedensu. Zaczęło się w miarę normalnie: utalentowany koszykarz po skończeniu szkoły średniej udaje się na uczelnię, w tym wypadku wybór padł na Pittsbourgh. Blair radził sobie na tyle dobrze, że po dwóch latach postanowił zgłosić się do draftu. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że zbierał średnio prawie 12 piłek w meczu. Dziwne staje się to dopiero wtedy, kiedy weźmie się pod uwagę, że gość ma raptem 2 metry wzrostu! Oficjalnie. Prawda (podobno) jest taka, że bliżej mu do 1,96m. Nie przeszkadzało mu to jednak nigdy. Ma wielkie łapska i jest strasznie szeroki i silny, dzięki czemu wypracowuje sobie ładnie miejsce pod koszem. W związku ze swoimi nie-tak-znowu-oczywistymi zaletami DeJuan liczył na wybór w pierwszej rundzie draftu. Prawdopodobnie był tego dość bliski, ale podczas jednego z rutynowych badań przed naborem do ligi lekarze zdiagnozowali u niego… brak ścięgien. W obu kolanach. Kiedy sam zainteresowany dowiedział się prawdy o sobie, powiedział, że “jest lekko zszokowany”. Lekko? Are you kidding me?! Zdarzali się sportowcy ze zrekonstruowanymi ścięgnami w którymś z kolan, ale nie z zupełnym brakiem w obu. W przypadku skrzydłowego (bo trudno serio nazwać go centrem) Spurs pozostałe tkanki są na tyle dobrze rozbudowane, że trzymają kolana i chronią przed przegięciami. Chronią na tyle dobrze, że w zeszłorocznym Rookie Challenge udało mu się zebrać 23 piłki. Chronią widocznie na też tyle dobrze, że debiutancki kontrakt Blaira opiewa na niecałe 4 miliony dolarów.

Drugim z nowym dodatków w San Antonio jest Richard Jefferson. I tak jak poprzedni bohater nie przyznaje się do pokrewieństwa z byłym premierem Wielkiej Brytanii, tak i Richard nie ma wśród swoich przodków białego prezydenta USA. Podobnie jak Blair, Jefferson gra obecnie drugi sezon w Spurs – tym razem z większym powodzeniem niż w zeszłym roku. Wszyscy wiedzą, że nie każdemu łatwo wpasować się w system coacha Pop, ale może nie wszyscy wiedzą, że na formę Jeffersona mógł mieć również wpływ pewien incydent, który miał miejsce tuż przed przenosinami do Teksasu. W lipcu 2009 miał wziąć ślub z (całkiem hot) cheerleaderką Nets, dla których wcześniej grał. Wesele warte 2 miliony dolarów miało odbyć się na Manhattanie. Wszystko było już gotowe i zapowiadało się całkiem nieźle, aż do dnia zaślubin. Nazwijcie to buzzer-beaterem lub brutalnym faulem  – fakt jest taki, że Jefferson odwołał ślub na 2 godziny przed ceremonią! Okazał się być na tyle szczodry, że zostawił swoją kartę kredytową kumplom, którzy specjalnie na tę okazję przyjechali do Nowego Yorku. Po przeprowadzce do San Antonio, gdzie prasa nie ciśnie tak, jak w Nowym Jorku, udzielił wywiadu radiowego, w którym przyznał, że cała afera była rozdmuchana, bo wcale nie odwołał ślubu telefonicznie na parę godzin przed, tylko kulturalnie, zgodnie z etykietą, wysłał pannie młodej maila, 6 dni wcześniej…

Jeżeli ostatnia historia może zostać poczytana za średniej skali skandal towarzyski, to ta jest wisienką na torcie fanów tanich sensacji i prawdziwym hardkorem w spokojnym i nudnym jak Mecz Gwiazd bez Shaqa San Antonio, gdzie wszyscy są spokojni, ułożeni i mili dla siebie nawzajem. Zaczęło się od plotek. Różne źródła donosiły, że źle się dzieje u państwa Parker. Tony, mąż Evy Longorii, w wolnych chwilach również rozgrywający Spurs został oskarżony o zdradę. W internecie pojawiły się zdjęcia pikantnych smsów ujawnionych przez panią Alexandrę Parassent, byłą dziewczynę Ronaldinho, domniemaną ich adresatkę. Ta afera rozeszła się po kościach. Gorzej natomiast było, kiedy nierozsądny Tony wpadł po raz kolejny. I znowu zdradziły go smsy! Tym razem jednak rozgoryczona pani Eva złożyła do sądu papiery o rozwód. Cóż, jeżeli mamy trzymać się faktów, to jako pierwsza papiery rozwodowe złożyła kochanka Parkera, prywatnie była żona Brenta Barry’ego, eks-kolegi z drużyny jurnego Francuza. “Eks” nie tylko dlatego, że już razem nie grają, ale przede wszystkim dlatego, że już chyba nie są kumplami… A zdarzało im się razem spędzać czas (i nie mam tu na myśli tego, co wy macie!), wychodzić, pozować do zdjęć. Historia ta jest o tyle słaba, że Brent to postać poczciwa, a para jaką tworzył z Erin wydawała się idealna. Byli ze sobą od czasów liceum i kiedy nierozgarnięta szesnastolatka po raz pierwszy poszła do kina z nieopierzonym Brantem, nie miała pojęcia, że zajada właśnie popcorn z synem mistrza NBA. Dodatkowo, cała ta afera działa się w tym momencie kariery Tony’ego Parkera, w którym zaczął notować najlepsze wyniki statystyczne. Wychodzi na to, że jest zimniejszym skurczybykiem niż Delonte z czasów Cleveland, kiedy skusił się na panią Glorię (której syn też grał swego czasu w Cavaliers, LeBron – pamiętacie takiego?).

Tyle historii w jednej nudnej drużynie. Jeżeli jeszcze wam mało, to poznajcie coacha B:

Makao, po makale.

bjb

Oszukali nas (i Kevina Love)!

Składy, które do Meczu Gwiazd powołali trenerzy NBA, wołają o pomstę do nieba. Zachowali się bardzo nie w porządku, pozbawili nas nadziei na jeden z najlepszych meczów gwiazd w ostatnich latach. Przyznaję, że w tym roku wybór był bardzo trudny, a każda decyzja wywołałaby wiele kontrowersji. Nie zwalnia to jednak nikogo z myślenia. Zaznaczyć należy, że obecność kilku zawodników nie podlega chyba dla nikogo dyskusji. Paul Pierce jest liderem Bostonu, który ma najlepszy bilans na wschodzie, Rondo ma absurdalne statystyki asyst i dowodzi Celtami w ataku i obronie, Al Horfrod jest w tej chwili najlepszym z oszukanych centrów na wschodzie, a Atlanta gra w miarę dobrze. Przymknąć oko można też na Kevina Garnetta, bez którego Boston nie grałby na obecnym poziomie, oraz Raya Allena, który zazwyczaj tylko cudem dostawał się do Meczu Gwiazd, ale w tym sezonie ma najlepsze statystyki w rzutach za trzy w karierze, więc niech ma łatwo. Wybór Chrisa Bosha jest natomiast małym skandalem, a Joe Johnsona ZAMIAST FELTONA to już hańba! Bosh gra nieźle, statystyki ma średnie, ale dobrze gra w obronie i Miami ma niezły bilans-myśleli pewnie trenerzy. Ale! Carlos Boozer ma statystki jeszcze lepsze, Chicago bilans identyczny, więc rodzi się pytanie, – dlaczego?!?! Jeśli brać pod uwagę bilanse, to Miami (34-14) i Chicago (34-14 as well) powinny dostać po dwa miejsca. A jeśli statystyki to Boozer (19,8 punktów, 10 zbiórek na mecz) niszczy Chrisa (18,5 i 8 ) tym bardziej. A już wybór Joe Johnsona z Atlanty (20 pkt, 5 asyst, 4 zbióry) zamiast Raymonda Feltona ( 17, 9, 4) oburza. Ok., Joe rzuca nieco więcej, ale od tego on jest, od tego jest on, od tego jest. Od superstrzelca z kontraktem na miliard dolarów można oczekiwać nieco więcej. Wiadomo, że Nowy Jork ma dużo gorszy bilans niż Atlanta, ale ustaliliśmy już, że nie o bilanse tu chodzi. Ale w takim razie o co?!?!

Jeszcze bardziej żenująca jest sytuacja na zachodzie – tu oszukanych jest więcej, kilku wybrańców budzi ogromne wątpliwości, a kryteria są równie zamglone, co lotnisko w Smoleńsku 10 kwietnia. Tu też kilka nazwisk nie budzi raczej kontrowersji – Westbrook gra efektownie i efektywnie (22,8,5), Dirk jest jeszcze efektywniejszy, choć mniej rzuca się w oczy, kogoś z San Antonio trzeba było wziąć, a Ginobili gra najlepiej w karierze, więc spoko. Yao musiał być zastąpiony przez centra, a jedynym (poza Marcinem oczywiście) centrem na zachodzie jest Pau Gasol, nawet jeśli jest silnym skrzydłowym. Drużyny tych panów są w czołówce konferencji, więc no hard feelings. Niestety, im dalej w las, tym gorzej śmierdzi. Gdyby trenerzy kierowali się wynikami drużyn, to co w tym towarzystwie robiłby Blake Griffin? A jeśli statystykami indywidualnymi to where is the Love? Obecność Tima Duncana jest w obydwu przypadkach zastanawiająca, bo statystyki ma średnie, a za bilans bardziej by się „należało” Tony’emu Parkerowi. Obecność Blake’a Griffina jest jak najbardziej zasłużona, bo jak słusznie zauważają co rozsądniejsi znawcy tematu, jest to wybór do MECZU GWIAZD a nie pierwszych piątek ligi po sezonie. Natomiast brak docenienia Kevina Love i jego statystyk, jakich liga nie widziała od czasów Mojżesza (Mosesa Malone), wystawia nie najlepsze świadectwo autorom tych powołań. Oszukali nas!

TPB.