Posts Tagged ‘ Shaquille O’Neal ’

Daily KATOWNIK-O-METER: 23/03/2011

Katownik Nocy

Blake Griffin, ocena 4/5

Jak zwykł mawiać Paulo Coelho: “z katownictwem – jak ze wszystkim w życiu – bywa bardzo różnie”. Cóż, mistrz miał rację po raz kolejny. Niektórzy bowiem podniecają się suchymi statystykami, inni stawiają na widowiskowość gry danego zawodnika, jeszcze inni natomiast wyżej cenią sobie dominację na parkiecie lub prowadzenie swej drużyny do zwycięstwa. Dopiszcie do tej listy cokolwiek a potem przypomnijcie sobie ostatni mecz Clippersów z Wizards. Daję sobie obciąć paznokieć, że Blake zadowolił swoim występem wszystkich, nawet najbardziej wybrednych kibiców basketu. 33 punkty, 17 zbiórek, 10 asyst to całkiem imponujące triple-double. Można byłoby zastanawiać się czy ten wynik porównywalny jest z pozostałymi (w obliczu tylu dogrywek), ale skoro Kobe może katować w momencie, gdy D-Rose szaleje, to czemu mam nie wyróżnić Griffina wtedy, gdy Chuck Hayes is on fire! Szkoda tylko, że był to mecz warty mniej niż Zielona Karta Eduardo Najery lub kariera menadżersko-trenerska Isiah Thomasa…

Anty-Katownik Nocy

Nenad Krstić, ocena -3/-5

Wczorajsze spotkanie pomiędzy Celtics i Grizzlies było dosyć pokaźną dawką cykuty nie tylko dla Doca Riversa, ale przede wszystkim dla Danny’ego Ainge’a. Statystycznie rzecz biorąc zadziorny Serb nie zagrał dużo słabiej niż Perk tego samego dnia. Różnica tkwi w bardzo istotnym detalu – Kendrick nie musiał się specjalnie starać, bo tego wieczora Thunder wygrali po raz kolejny, a jego samego świetnie wyręczył Serge Ibaka – The Shot Blocker. Pamiętacie początek sezonu? Wtedy o Perkinsie Boston nie mógł co marzyć a na środku pojawiali się na zmianę (o ile sprzyjało zdrowie) dwaj panowie O’Nealowie i Semih Erden. I co? I klawo. Nikt nie musiał poświęcać zbędnej uwagi formacji podkoszowej Celtów, bo cała reszta funkcjonowała jak w zegarku. Dzisiaj sytuacja ma się zgoła inaczej i w Bostonie potrzeba czegoś więcej niż 6 punktów, 2 zbiórek i asyst (plus 5 fauli i 4 strat) by znowu wygrywać. Możecie mówić, że kontrakt Kendricka porównywalny jest z umową podpisaną między Joe Johnsonem i Hawks jeżeli chodzi o stosunek wydajności do płacy, ale Perk odwalał niezłą robotę w obronie, czego od Nenada ciężko wymagać. Jego jedynym plusem z tego meczu było wymuszenie faulu w ataku na Gasolu. Niestety, takie akcje zdarzają się w jego karierze równie często, jak czapowanie rywali krzesłem.

bjb

Dlaczego Spurs nie są najnudniejszą drużyną na świecie?

Drużyna z San Antonio jest ostatnio na topie. Z bilansem 46-10 są na szczycie ligowej tabeli. Czy są najlepsi? Raczej nie. Dlaczego zatem tak często wygrywają? Cóż, z pewnością mają świetnego trenera,  z którym rdzeń składu zdobył już trzy mistrzostwa w ubiegłej dekadzie. Są doświadczeni (żeby nie powiedzieć starzy), znają się na wylot. Poza tym szczęśliwe w tym sezonie omijają ich kontuzje.

Ostrogi nie są drużyną powszechnie lubianą i taka opinia nie musi dziwić. Mają – a może tylko mieli – porównywalną renomę do tej, której ucieleśnieniem była ksywka Detroit Pistons z czasów Isiah Thomasa: “The Bad Boys”. Cechą charakterystyczną Spurs z ubiegłej dekady była obrona. Nie taka, jak np. u Toma Thibodeau. Raczej taka, jak u Rona Artesta w playoffach. Idealnym przykładem tego, jakim hardkorem była defensywa San Antonio jest osoba Bruce’a Bowena. Każdy zna jego butowanie Wally’ego Szczerbiaka, ale nie tylko jemu się dostało. Lista zawodników chamsko faulowanych, kopanych kiedy leżeli na prakiecie na parkiecie, podcinanych, czy zbierających ciosy z łokcia jest naprawdę baardzo długa. Z tych bardziej sławnych Bowenowi udało się brutalnie sfaulować m.in. Chrisa Paula, Anthony’ego Parkera, Sashę Vujacica, Amar’e Stoudamire’a, Steve’a Nasha, Allena Iversona, Steve’a Francisa czy Jamala Crawforda (kolejność przypadkowa).

Poza obroną nie do końca godną sportowców, drużyna Popovicha grała koszykówkę do bólu nudną. Nigdy nie byli zespołem gwiazd lśniących tak jasno jak James, Wade i ten koleś z Kanady, nigdy nie byli skuteczni jak Lakers (sorry, zacząłem pisać ten tekst kiedy Clippers byli jeszcze “tą drugą” drużyną z Los Angeles), ani nie mieli tak wyrównanego składu jak Celtics. W 2009 roku Bowen zakończył karierę i w związku z tym wydarzeniem Spurs weszli w nowe dziesięciolecie – niekoniecznie jako zespół brutalnie broniący, ale zdecydowanie jako wciąż nudny choć skuteczny. Amerykę odkrył za nas David Lee opisując ich następujący sposób:

„Frustrujesz się grając z taka drużyną. To nie jest tak, że wychodzę na boisko czując, że są drużyną lepszą od nas. Kiedy grasz przeciwko Lakers, patrzysz na ich rozmiar i wiesz, że to będzie ciężki mecz. Myślę, że dobrze wypadamy w spotkaniach ze Spurs. Wiem, że są drużyną do pokonania, szczególnie w naszej hali. Sposób w jaki wykonują zagrywki i w jaki wykorzystują nasz każdy malutki błąd… to jest taki nudny, ale bardzo skuteczny typ gry.”


Ciężko powiedzieć coś więcej na ten temat. Siła Spurs tkwi w bezlitosnym wykorzystywaniu każdego błędu przeciwnika. Jeżeli robi się to unikając własnych strat, jednocześnie grając na solidnym poziomie, można próbować walczyć o najwyższe laury. Wiemy już, że Spurs prawdopodobnie nie są najlepsi. Ale czy są najfajniejsi? Najfajniejsi pewnie też nie są – ja jednak (na przykładzie ich pierwszej piątki) postaram się udowodnić, że na pewno nie są nudni!

Zacznijmy od – wydawałoby się – esencji nudy i bycia żadnym, nijakim; od całkowitego przeciwieństwa Arenasa z czasów bloga (czyli okresu, kiedy pomiędzy innymi zwariowanymi rzeczami, które zrobił, kupił sobie również basen z rekinami, o który to ostatnio spierał się z eks-żoną w procesie rozwodowym). Mowa oczywiście o liderze Spurs, Timie Duncanie, który poza tym, że jest prawdopodobnie najlepszym graczem poprzedniej dekady, znany jest z tego, że jego twarz nie wyraża zbyt wielu emocji. Nie jest wybuchowy jak większość sportowców dzielących z nim tę samą barwę skóry: nie pręży muskułów po każdym wsadzie, nie krzyczy nazwy japońskiej marki produkującej sprzęt grzewczy oddając każdy rzut jak wyżej wspomniany Gilbert, nie udaje samolotu po każdym zdobytym punkcie jak Jason Terry, nie pokazuje, że ma wielkie jądra jak Sam Cassel czy Eddie House, nie sugeruje, że nosi gogle po każdej trafionej trójce jak Wes Matthews i cała reszta Trail Blazers, nie macha paluszkiem po każdym bloku jak Dikembe, ani nawet nie przybija piątki po każdej asyście jak Nash. Popularny Timmy po prostu robi swoje bez zbędnego szumu wokół i wraca do domu. Zdarzyła się Joey’owi Crawfordowi mu jednak wpadka, rysa na reputacji pozbawionego emocji nudziarza. 4 lata temu w meczu przeciwko Dallas, otrzymał dwa faule techniczne, a w konsekwencji został wykluczony z meczu i musiał opuścić boisko po tym, kiedy zaczął się śmiać. Widocznie pan Crawford (swoją drogą zawieszony za tę decyzję do końca sezonu) uznał, że śmiech u Duncana to tyle, co przesadnie burzliwa reakcja u każdego innego zawodnika. Był to prawdopodobnie jeden z najdroższych uśmiechów na świecie, jako że Tim musiał za niego zapłacić karę 25 tysięcy dolarów.

Kolejny z Małej Wielkiej Trójki z San Antonio, którego biorę na tapetę, to Emanuel Ginobili. Argentyński mańkut obrósł legendą za sprawą niekonwencjonalnych zagrań, niesamowitego husltlingu i złota olimpijskiego z 2004. Ten sezon jest dla niego wyjątkowy zważywszy na zaufanie, jakim obdarza go Greg Popovich. Trener Spurs tylko raz w tegorocznych rozgrywkach nie wystawił go w pierwszej piątce. Ginobili oczywiście odpłaca za to fenomenalną grą, do tego stopnia, że zagra w niedzielę w Meczu Gwiazd oraz jest brany pod uwagę w wyścigu po tytuł MVP. To chyba jednak trochę za mało, żeby uznać, że ktoś nie jest nudny. Manu mógłby uraczyć Was niejedną historią, która raczej nie przydarzyłaby się zwykłemu śmiertelnikowi. Najlepszy przykład to zeszłoroczne Halloween, kiedy to Ostrogi grały z Kings w Sacramento. Tego dnia w hali AT&T pojawił się nietoperz. Nie minęła chwila, a Argentyńczyk znokautował biedne zwierzę przy pierwszym podejściu, popisując się tym samym dynamiką i zacięciem godnym Van Helsinga. Oszołomioną małą bestię oddał ochroniarzom i wrócił do gry. Po meczu powiedział, że jeżeli ktoś już nie może robić wsadów, musi wymyślić inny sposób by znaleźć się w wiadomościach. Doprawdy, Manu Gino miał takich sposobów więcej. Przed świętami Bożego Narodzenia ogłosił, że widział coś, co przypominało UFO. Nie mylił się co do swego spostrzeżenia, co pokazane zostało w nagraniach wideo z rozmowy z nim. Białasa łapiącego nietoperze i nawiązującego kontakt z kosmitami porównać można chyba tylko do Artesta, który (nieudolnie) udaje Luisa Scolę i rozmawia z Jezusem.

Dwa kolejne elementy układanki coacha Popovicha to stosunkowo nowe nabytki. Jednym z nich jest uczestnik wczorajszego Rookie Challenge, ze składu drugoroczniaków, DeJuan Bear Blair. Jego historia jest zdecydowanie bez precedensu. Zaczęło się w miarę normalnie: utalentowany koszykarz po skończeniu szkoły średniej udaje się na uczelnię, w tym wypadku wybór padł na Pittsbourgh. Blair radził sobie na tyle dobrze, że po dwóch latach postanowił zgłosić się do draftu. Nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że zbierał średnio prawie 12 piłek w meczu. Dziwne staje się to dopiero wtedy, kiedy weźmie się pod uwagę, że gość ma raptem 2 metry wzrostu! Oficjalnie. Prawda (podobno) jest taka, że bliżej mu do 1,96m. Nie przeszkadzało mu to jednak nigdy. Ma wielkie łapska i jest strasznie szeroki i silny, dzięki czemu wypracowuje sobie ładnie miejsce pod koszem. W związku ze swoimi nie-tak-znowu-oczywistymi zaletami DeJuan liczył na wybór w pierwszej rundzie draftu. Prawdopodobnie był tego dość bliski, ale podczas jednego z rutynowych badań przed naborem do ligi lekarze zdiagnozowali u niego… brak ścięgien. W obu kolanach. Kiedy sam zainteresowany dowiedział się prawdy o sobie, powiedział, że “jest lekko zszokowany”. Lekko? Are you kidding me?! Zdarzali się sportowcy ze zrekonstruowanymi ścięgnami w którymś z kolan, ale nie z zupełnym brakiem w obu. W przypadku skrzydłowego (bo trudno serio nazwać go centrem) Spurs pozostałe tkanki są na tyle dobrze rozbudowane, że trzymają kolana i chronią przed przegięciami. Chronią na tyle dobrze, że w zeszłorocznym Rookie Challenge udało mu się zebrać 23 piłki. Chronią widocznie na też tyle dobrze, że debiutancki kontrakt Blaira opiewa na niecałe 4 miliony dolarów.

Drugim z nowym dodatków w San Antonio jest Richard Jefferson. I tak jak poprzedni bohater nie przyznaje się do pokrewieństwa z byłym premierem Wielkiej Brytanii, tak i Richard nie ma wśród swoich przodków białego prezydenta USA. Podobnie jak Blair, Jefferson gra obecnie drugi sezon w Spurs – tym razem z większym powodzeniem niż w zeszłym roku. Wszyscy wiedzą, że nie każdemu łatwo wpasować się w system coacha Pop, ale może nie wszyscy wiedzą, że na formę Jeffersona mógł mieć również wpływ pewien incydent, który miał miejsce tuż przed przenosinami do Teksasu. W lipcu 2009 miał wziąć ślub z (całkiem hot) cheerleaderką Nets, dla których wcześniej grał. Wesele warte 2 miliony dolarów miało odbyć się na Manhattanie. Wszystko było już gotowe i zapowiadało się całkiem nieźle, aż do dnia zaślubin. Nazwijcie to buzzer-beaterem lub brutalnym faulem  – fakt jest taki, że Jefferson odwołał ślub na 2 godziny przed ceremonią! Okazał się być na tyle szczodry, że zostawił swoją kartę kredytową kumplom, którzy specjalnie na tę okazję przyjechali do Nowego Yorku. Po przeprowadzce do San Antonio, gdzie prasa nie ciśnie tak, jak w Nowym Jorku, udzielił wywiadu radiowego, w którym przyznał, że cała afera była rozdmuchana, bo wcale nie odwołał ślubu telefonicznie na parę godzin przed, tylko kulturalnie, zgodnie z etykietą, wysłał pannie młodej maila, 6 dni wcześniej…

Jeżeli ostatnia historia może zostać poczytana za średniej skali skandal towarzyski, to ta jest wisienką na torcie fanów tanich sensacji i prawdziwym hardkorem w spokojnym i nudnym jak Mecz Gwiazd bez Shaqa San Antonio, gdzie wszyscy są spokojni, ułożeni i mili dla siebie nawzajem. Zaczęło się od plotek. Różne źródła donosiły, że źle się dzieje u państwa Parker. Tony, mąż Evy Longorii, w wolnych chwilach również rozgrywający Spurs został oskarżony o zdradę. W internecie pojawiły się zdjęcia pikantnych smsów ujawnionych przez panią Alexandrę Parassent, byłą dziewczynę Ronaldinho, domniemaną ich adresatkę. Ta afera rozeszła się po kościach. Gorzej natomiast było, kiedy nierozsądny Tony wpadł po raz kolejny. I znowu zdradziły go smsy! Tym razem jednak rozgoryczona pani Eva złożyła do sądu papiery o rozwód. Cóż, jeżeli mamy trzymać się faktów, to jako pierwsza papiery rozwodowe złożyła kochanka Parkera, prywatnie była żona Brenta Barry’ego, eks-kolegi z drużyny jurnego Francuza. “Eks” nie tylko dlatego, że już razem nie grają, ale przede wszystkim dlatego, że już chyba nie są kumplami… A zdarzało im się razem spędzać czas (i nie mam tu na myśli tego, co wy macie!), wychodzić, pozować do zdjęć. Historia ta jest o tyle słaba, że Brent to postać poczciwa, a para jaką tworzył z Erin wydawała się idealna. Byli ze sobą od czasów liceum i kiedy nierozgarnięta szesnastolatka po raz pierwszy poszła do kina z nieopierzonym Brantem, nie miała pojęcia, że zajada właśnie popcorn z synem mistrza NBA. Dodatkowo, cała ta afera działa się w tym momencie kariery Tony’ego Parkera, w którym zaczął notować najlepsze wyniki statystyczne. Wychodzi na to, że jest zimniejszym skurczybykiem niż Delonte z czasów Cleveland, kiedy skusił się na panią Glorię (której syn też grał swego czasu w Cavaliers, LeBron – pamiętacie takiego?).

Tyle historii w jednej nudnej drużynie. Jeżeli jeszcze wam mało, to poznajcie coacha B:

Makao, po makale.

bjb

Od “0” do zera

Do najważniejszych chwil sezonu jeszcze daleko, Orlando pewnie zacznie grać nieco lepiej niż obecnie, ale już teraz można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że Gilbert Arenas umarł. I jest to raczej „Kronika zapowiedzianej śmierci”, niż „Grom z jasnego nieba”. Jak do tego doszło?

W sezonie 2006/07 Gilbert Arenas był niemal na szczycie NBA. 17 grudnia rzucił Lakersom (w Staples Center!) 60 punktów. Rozgrywki ukończył ze średnią 28,4 punktu na mecz, jego Wizards zajmowali pierwsze miejsce w konferencji przed meczem gwiazd, a sam Areans został wybrany przez kibiców do pierwszej piątki wschodu. Gilbert pisał jednego z najpopularniejszych sportowych blogów w historii, po każdym meczu rzucał swoją koszulkę w trybuny, jako prezent dla fanów, opowiadał jak to w przerwach meczów licytuje na Ebayu stare koszulki koszykarskie do swojej kolekcji. W czasie Meczu Gwiazd założył się z Shaqiem, że załaduje piłkę do kosza po wybiciu się z trampoliny dla występujących w przerwie akrobatów. Zakład, ku przerażeniu władz swojego klubu i uciesze kibiców, wygrał, a konto jego fundacji wzbogaciło się o 100 000 dolarów. Na opisanie tych zabawnych, choć czasem szalonych zachowań, ukuto termin „gilbertologia”. Powstał także blog o takim tytule, w którym opisywane są do dziś wszystkie historie z nim związane. Wizards grali świetnie, choć po weekendzie gwiazd nie utrzymali pierwszego miejsca. Wydawało się jednak, że młoda i nieco szalona drużyna, dowodzona przez rewelacyjnego Gilberta, może narobić sporo zamieszania na przeciętnym wówczas wschodzie.

Początkiem końca zarówno tamtych Wizards, jak i samego Arenasa był 4 kwietnia 2007 roku. W meczu z Bobcats Gilbert wykonał zwód przed rzutem, a na jego lewe kolano spadł Gerald Wallace. Poważna kontuzja oznaczała koniec sezonu dla Gilberta i koniec nadziei dla Wizards, tym  bardziej, że niezdolny do gry był także drugi  filar drużyny – Caron Butler. Wydawało się jednak, że po operacji i żmudnej rehabilitacji Gilbert wróci w pełni formy, a Wizards będą mieli jeszcze niejedną okazję, by coś zdziałać w Play-offach. Niestety, rehabilitacja nie przebiegła prawidłowo i choć w pierwszym meczu sezonu Gilbert rzucił Indianie 34 punkty, to już trzy tygodnie później musiał poddać się kolejnej operacji kolana, która wykluczyła go z gry na niemal pięć miesięcy. Wizards trzymali się myśli, że ich lider zdąży wykurować się na najważniejsze mecze i pozostawali w wyścigu o miejsce w rozgrywkach posezonowych. Areans dotrwał do czwartego meczu przeciwko Cleveland w pierwszej rundzie play-offów, po czym ogłosił, że kończy sezon z powodu bólu w kolanie. Kontrakt kończył mu się po sezonie i władzę klubu wykazały się ogromną naiwnością wiarząc w powrót Gilberta w pełni sił, oferując mu umowę wartą 127 milionów dolarów. Areans powiedział, że wystarczy mu 116 mln, a pozostałe pieniądze włodarze Wizards powinni przeznaczyć na wzmocnienia zespołu. Kiedy wszystko wreszcie zaczęło zmierzać w dobrym kierunku, okazało się, że Arenas potrzebuje kolejnej operacji kolana. Przez cały sezon zapowiadał powrót do gry, ostatecznie zdecydował się jednak na odpuszczenie rozgrywek i pełną mobilizację na sezon 2009/10. Te rozgrywki Wizards zaczęli przeciętnie, ale Gilbert grał przyzwoicie. Widać było, że stracił nieco szybkości i skoczności, nadrabiał to jednak lepszym czytaniem gry. Przez pierwsze dwa miesiące sezonu rzucał średnio 22,6 pkt i miał 7,2 asysty na mecz (najwięcej w karierze). 21 grudnia miał miejsce niesławny już „gun accident”. Kiedy David Stern zastanawiał się jak ukarać niesfornego Arenasa, ten na rozgrzewce przed meczem udawał, że strzela do swoich kolegów.

To wydarzenie ostatecznie przelało czarę goryczy i Gilbert został zawieszony do końca sezonu. Klub pozbył się Carona Butlera, Antawna Jamisona, DeShawna Stevensona i Brandana Haywooda. W drafcie Wizards wybierali z numerem pierwszym i bez zastanowienia zdecydowali się na rozgrywającego, choć Arenas cały czas zapowiadał powrót w pełni formy na następny sezon. Ruchem tym władze klubu pokazały, że ich cierpliwość, a wraz z nią przyszłość Gilberta jako lidera Wizards, się skończyła. Arenas próbował jakoś wkomponować się w nowy zespół, sam jednak przyznał w wywiadzie, że jego dni w Wizards są policzone. Nie mylił się – 17 grudnia Wizards wysłali go do Magic za równie przepłaconego i staczającego się po równi pochyłej Rasharda Lewisa.

Dla Arenasa była to wymarzona okazja, by odbudować swoją karierę. Postanowił grać z numerem 1, z którym wcześniej w Orlando występował Penny Hardaway, do którego często Gilberta porównywano. Kiedyś porównania te dotyczyły ich nieszablonowej, szalonej i skutecznej gry. Teraz jednak wydaje się, że obydwaj zostaną zapamiętani jako niespełnione talenty, których karierę przekreśliły kontuzje kolana. Gilbert w Magic wciąż nie może się odnaleźć. Ze wszystkich sprowadzonych w grudniu zawodników prezentuje się najsłabiej, a to on miał być największa zdobyczą Orlando. Zdobywa tylko 7,9 punktu w meczu, notuje gorszą skuteczność z gry (34,5%), niż przez całą karierę miał za trzy. Natomiast zza linii 7,24 m trafia z (nie)skutecznością 25 procent! Popełnia też bezmyślne straty, czasem  w najważniejszych momentach, jak w styczniu w meczu z Chicago. Jego katastrofalna forma sprawia, że Magic nie marzą już nawet o zajęciu pierwszego miejsca po sezonie zasadniczym. W ich obecnej sytuacji za sukces należy będzie uznać utrzymanie czwartej pozycji na wschodzie i gra z przewagą własnego parkietu przynajmniej w pierwszej rundzie. A jeszcze dwa miesiące temu widziano w nim kogoś, z kim Dwight Howard stworzy duet na miarę finałów NBA.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 16/02/2011

Katownik Nocy

Dwight Howard, ocena 4/5

Mimo że wczoraj całkiem nieźle katowali Kyle Lowry i Carmelo Anthony, to proporcja między nimi a Pudzianem Dominatorem z Florydy rysowała się mniej więcej tak, jak ta między nim a dzieciakami z obrazka powyżej. Grając przeciwko Wizards Dwight potrzebował mniej niż pół godziny (konkretnie 29 minut, czyli połowy meczu i pięciu dodatkowych minut!) by uzbierać 32 punkty (trafiając 80% rzutów!), 10 zbiórek, 3 bloki, asystę i przechwyt; faulował tylko dwa razy. Wydajność Howarda to podstawowy powód do podniety, dodatkowym natomiast jest jego skuteczność z gry, która w ostatnich trzech meczach utrzymuje się na poziomie ponad 75%. Pamiętacie sugestie, że jedyne co łączy nowego Supermana ze starym to fakt, że obaj zaczęli karierę w Orlando i nie potrafią rzucać osobistych? Cóż, wczoraj center Magic trafił 8 z 11 rzutów z linii, a w poprzednim meczu – tym z Lakersami – 5 z 6. Uważaj Steve, rośnie ci konkurencja!

Anty-Katownik Nocy

Brandon Jennings, ocena 3,5/5

Skoro przy podnietach jesteśmy – pamiętacie 55 punktów młodego Kozła na początku zeszłego sezonu? A jego występ z Weekendu Gwiazd i słynny wybór fryzury? To możecie zapomnieć, bo już nie ma się czym jarać. Pamiętacie może jak tuż po pojawieniu się w lidze porównywany było do Spudda Webba? Nie? Nie dziwię się, bo do legendy z lat dziewięćdziesiątych zdecydowanie bardziej podobny jest zmiennik Jenningsa, Earl Boykins – zarówno pod względem gabarytów, jak i poziomu jaki ostatnio prezentuje. Brandon przypomina teraz bardziej (też gabarytowo) krnąbrnego Iversona – oczywiście zachowując różnicę skali. Allenowi – bez względu na formę (i pozaboiskowe ekscesy) – zdarzało się nie godzić na wychodzenie z ławki, rozgrywający Bucks natomiast narzeka ostatnio na brak minut i ten fakt jego zdaniem jest przyczyną jego słabych występów. Cóż, wczoraj zdobył 4 punkty w 27 minut – biorąc pod uwagę jego skuteczność z gry tego dnia to gdyby grał pełne 48 minut statystycznie powinien trafić (w całym meczu – podkreślam) 1,78 rzutu na 19,56 rzutów oddanych. Wyników zaokrąglał nie będę, bo działałoby to tylko na jego korzyść. Wstyd, panie Jennings. Słabo grać to jedno, ale od razu świrować LeBrona?…

bjb