Posts Tagged ‘ Kevin Love ’

Daily KATOWNIK-O-METER: 16/01/2012

Katownik nocy

Josh Smith, ocena 3,5/5

Tym razem meczów było aż jedenaście, ale prawdziwego katownika ze świecą szukać. Dlatego nagrodę dostaje łże-katownik, który pod nieobecność podkoszowego lidera Atlanty, Ala Horforda, wziął na siebie więcej obowiązków i wywiązał się z nich przyzwoicie. Piętnaście zbiórek to wynik godny Kevina Love, a dwudziestoma ośmioma punktami nie pogardziłby nawet Kobe (tym bardziej, że Smith zdobył je na gortatowej skuteczności 13/19 z gry). Ponieważ jednak był to mecz przeciwko Toronto, a Smith miał bilans +/- zaledwie +1, zamiast czterech Jezusków, Josh dostaje o pół mniej, za to bardzo korzystne zdjęcie!

Kalecznik nocy

Kemba Walker, ocena -3/-5

O ile z prawdziwym katownikiem był problem nieurodzaju, a tyle w przypadku kalecznika kandydatów było aż za dużo. Marco Belinelli, Joakim Noah, Marvin Williams, Brandon Bass, Jason Kidd – wszyscy ci zawodnicy o poniedziałkowym wieczorze woleliby szybko zapomnieć. O “zwycięstwie” debiutanta z Charlotte zdecydowała ogromna ilość oddanych rzutów (21, z czego trafił zaledwie sześć), oraz najgorszy w drużynie i gorszy nawet od ostatecznego wyniku współczynnik +/- -21. Poza tym Hornets przegrali z Cavaliers, a nie Bulls, a Kemba przegrał, i to z kretesem, pojedynek dwóch rozgrywających pierwszoroczniaków – Kyrie Irving zdobył 25 punktów i to przy dobrej skuteczności, miał też więcej asyst od Kemby.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 15/01/2012

Katownik nocy

Paul Millsap, ocena 2,5/5

W taką noc jak ta, kiedy wybieramy z trzech marnych meczów, katownikiem może zostać niemal każdy. Skoro nie grali ani Kobe, ani LeBron, ani Love, ani Dwight, nawet właściciel najkoszmarniejszego garnituru wszech czasów, hardworker z Utah Millsap może liczyć na Jezuski. Jego występ przeciwko Denver (26 punktów, 12 zbiórek, 12/19 z gry) trudno nazwać katownictwem, ale nikt nie zrobił niczego lepszego ani w tym, ani w żadnym innym meczu. Dodatkowe pół Jezuska za to, że Paul zagrał tak przeciwko Denver, a nie na przykład Toronto. Tak czy inaczej, oby jak najmniej takich wieczorów!

Kalecznik nocy

Channing Frye, ocena -3/-5

Znów musimy złamać nasze zasady, bo Frye grał przeciwko San Antonio zaledwie 18 minut, ale co zrobić, gdy do wyboru tylko trzy mecze, a w żadnym nikt się specjalnie nie skompromitował? A Frye trochę tak – 0/7 z gry, dwie zbiórki i dwie straty, a jest to jakby nie patrzeć zawodnik z wyjściowego składu Suns. Nie ma się co rozpisywać – 15 stycznia to nie był dobry dzień dla NBA i dla Krytyki też nie.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 13/01/2012

Katownik nocy

Kevin Love, ocena 4/5

Jak tak dalej pójdzie, zacznie nam brakować dobrych zdjęć Pana Kevina. Wielka nadzieja białych kolosów, najlepszy chyba obecnie silny skrzydłowy w NBA, w meczu z Hornets zrobił to, do czego zdążył już wszystkich przyzwyczaić – skatował towarzystwo w stylu dawno już na parkietach NBA niewidzianym. 34 punkty i 15 zbiórek u zawodnika, który właściwie nie skacze i nie biega robi wrażenie. A fakt, że Love w KAŻDYM meczu tego sezonu zanotował double-double, wskazuje, że takich występów będzie jeszcze dużo, w tym i następnych latach. I nawet jeśli ta rubryka stanie się przez to monotonna, nic to! Na takich zawodnikach jak Love (a właściwie na tym zawodniku, bo nikogo podobnego w lidze nie ma), dzieci mogą uczyć się zastawiania, rzucania, krycia silniejszych od siebie rywali i przede wszystkim czerpania radości z gry.

Kalecznik nocy

Chris Kaman, ocena -3,5/-5

Zasady są po to, żeby je łamać, dlatego choć potomek dzieci kukurydzy zagrał przeciwko Minnesocie zaledwie osiemnaście minut, w pełni zasłużył na miano kelecznika. Jeśli zawodnik z przeszłością All-Star nie trafia żadnego z dziesięciu rzutów z gry, jest cholernie daleko od ok. Co prawda Kaman trafił dwa osobiste i zebrał dziewięć piłek, ale zmniejsza to tylko ilość jego karnych punktów.

TPB.

 

Daily KATOWNIK-O-METER: 2/01/2012

Katownik Nocy

Kevin Love, ocena 3,5/5

Kevin Love zrobił w ostatnich miesiącach dużo dobrego dla siebie, Rickiego Rubio, Minnesoty i świata. Schudł, zapuścił dłuższą brodę i włosy, dzięki czemu nie wygląda już jak małorolny gospodarz z Alabamy, znalazł sobie dziewczynę i to niezłą, oddał piłkę Rickiemu w ostatnich sekundach wygranego przez Wolves meczu z Dallas na znak docenienia wkładu Hiszpana w ten sukces, w każdym z dotychczasowych spotkań Minnesoty zanotował double-duble, wynalazł lekarstwo na raka pomaga chorym na raka i zapowiedział, że Wolves nie są i nie będą już chłopcem do bicia. Na tle takich dokonań jego wczorajszy wstęp przeciwko San Antonio nie robi piorunującego wrażenia, ale to tylko kolejny dowód na to jakim kocurem stał się ostatnio Love. Dla 9 na 10  zawodników NBA zdobycie 24 punktów (przy dobrej, ponad 50 proc. skuteczności), zebranie 15 piłek, zablokowanie dwóch rzutów (nawet mimo tylko 1 asysty i aż 6 strat) byłby pewnie największą katorgą sezonu. Dla pana Kevina to występ poniżej jego absurdalnych średnich statystyk z obecnego sezonu. A że nikt (poza Rayem Allenem) nie skatował jakoś specjalnie ubiegłej nocy – doceniamy, dziękujemy i prosimy o więcej.

Kalecznik Nocy

Nick Young, ocena -4/-5

O ile Kevin może sobie śpiewać przed meczem All I do is win win win , o tyle w przypadku młodego rzucającego z Wizards bardziej na miejscu byłaby inna nuta. Young najpierw się odgrażał, że zgodnie z tym, czego uczyła go mama, Wizards nie mają co liczyć na zniżkę przy podpisywaniu z nim nowego, wieloletniego kontraktu, po czym musiał zgodzić się na dość skromne, jak na jego potrzeby, warunki nowej (w dodatku zawartej zaledwie na jeden sezon) umowy. Potem, jeszcze w czasie lockoutu, mówił, że na złość Michaelowi Jordanowi nigdy nie zagra już w Jordanach, po czym odszczekał te słowa, bo wyszły znowu XI Concord i tak mu się spodobały, że znowu złamał dane wcześniej słowo. A kiedy zaczął się sezon, zamiast zacząć katować i w ten sposób zasłużyć na duze miliony w przyszłym roku, Young grał przyzwoicie, czasem naprawdę dobrze, ale energii starczyło mu zaledwie na kilka spotkań. Teraz, podobnie jak całą drużyna ze stolicy, pogrąża się w marazmie. W przegranym meczu z Bostonem trafił trzy z czternastu rzutów (co razem z osobistymi dało mu dziesięć punktów w całym spotkaniu), a że  zdobywanie punktów, to jedyne co potrafi, miał też tylko jedną asystę, dwie zbiórki, zero przechwytów i bloków, a także najgorszy w drużynie współczynnik +/-. Jak tak dalej pójdzie, o wymarzonym bogactwie będzie mógł tylko posłuchać w internecie.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 1/01/2012

Katownik Nocy

Kevin Love, ocena 4,5/5

W końcu! Miejsce wśród katowników Kevinowi należało się od dawna, ale jego Timberwolves jakoś nie udawało się zwyciężać spotkań. Sytuacja z zeszłego roku zmieniła się teraz o 180 stopni. Drużyna z Minneapolis nie jest już chłopcem do bicia, gdzie wyszaleć się może młody Love. Co to, to nie! Leśne Wilki zmieniły personel: mają długą i bardzo wyrównaną ławkę, zmieniły trenera (a raczej w końcu zatrudniły, bo zeszły sezon traktować należy jak kiepski żart) i dotrzymują kroku największym potęgom koszykarskiego świata (Miami, Oklahoma, Dallas). W wygranym meczu z Mavericks odmieniony Kevin Love pokazał swojej wilczej watasze jak wygrywać mają, rzucając 25 punktów (trafiając 9 z 16 rzutów z gry, w tym 5 trójek na 6 prób!), zbierając 17 piłek i najważniejszych momentach zachowując zimną krew. Big things are coming.

Kalecznik Nocy

Rudy Gay, ocena -4,5/-5

Kiedy wszystkim wydawało się, że Grizzlies nawet bez Rudy’ego Gay’a są fo’ real, on wrócił i okazało się, że niekoniecznie. Oczywiście, każdemu może zdarzyć się gorszy występ, a Gay’owi wcale nie idzie tak źle w ogólnym rozrachunku, ale coś musi być na rzeczy jeżeli zawodnik, który równie buńczucznie, co niezręcznie utrzymywał, że mógłby zamknąć mecz nawet, gdyby krył go twórca koszykówki (“I don’t care if James Naismith was guarding me, which would be scary because he’s dead”) zdobywa w spotkaniu tylko 5 punktów . I to do tego przy skuteczności 2 na 12 i bilansie +/- na poziomie -36 punktów! Ta ostatnia statystyka, jakkolwiek hańbiąca, obrazuje jednak drużynowe rozmiary porażki, jakiej doznały Misie z miasta króla rock’n’rolla grając przeciwko Chicago Bulls. Ciężko winić jednego zawodnika za sromotną przegraną całej drużyny, ale kogo mamy w dzisiejszych czasach obwiniać za cokolwiek, jeśli nie Rudego Geja?

bjb

We wszechświecie równoległym czyli nagrody, nagrody…

Nagród przyznawanych w NBA za sezon regularny jest bez liku. Wszystkie, mimo że same w sobie umiarkowanie ważne, odzwierciedlają trendy w najlepszej lidze świata oraz dają upust amerykańskiej obsesji związanej ze statystykami. Co prawda osiągi statystyczne to nie jedyne, co jest brane pod uwagę – reszta kryteriów jest zazwyczaj tak mroczna, jak lista zasad przyjmowania do Hall of Fame. Tym niemniej można pokusić się o odwzorowanie tego, kto zostałby laureatem każdej z nagród, gdyby tajemniczy eksperci NBA znali się na tym tak dobrze, jak ta lepsza część Krytyki Koszykarskiej.

MVP

Nie jestem oryginalny. W tym roku nikt nie będzie, jeżeli chodzi o wybór MVP, a jeżeli będzie, to znaczy że nie ma pojęcia za co przyznaje się tę nagrodę, albo myli ją z jakąś inną. Rose nie jest najlepszym koszykarzem na planecie, ale w tym sezonie najlepiej wpasowuje się w wymagane kryteria, wśród których najważniejsze to osiągi indywidualne, bilans drużyny, leadership czyli na ile wyniki drużyny zależą od postawy zawodnika oraz ewentualnie poza-boiskowe aktywności. Dlaczego właśnie rozgrywający Bulls dostanie tę nagrodę mieliście już okazję na łamach Krytyki przeczytać. Teraz odwrócimy kota ogonem tylko po to, by pokazać, że nikt inny na to wyróżnienie aż tak nie zasłużył.

Kontrkandydaci:

Dwight Howard – istne zwierze statystyczne! Połączenie Kevina Love, Zacha Randolpha, Shawna Bradleya, Roberta Burneiki i Jima Carrey’a. Jego dominacji na obu końcach boiska Magic zawdzięczają swój – dość jednak przeciętny – bilans, co pozostaje nie bez wpływu na jego szanse w konkursie.  I nawet gdyby słabe osiągi drużyny zrzucić to na karb pokerowej zagrywki transferowej Otisa Smitha, to i tak pozostaje jeden mankament: Superman (jak na Supermana przystało) nie umie rzucać wolnych, przez co jego rola jako go-to-guy’a w końcówkach jest co najmniej wątpliwa. Poza tym lideruje lidze w przewinieniach technicznych. Można byłoby na to przymknąć oko, gdyby nie powód tego rodzaju strat. Nie jest to Kevin Garnett, Stephen Jackson czy choćby Kendick Perkins, których faule techniczne działają per saldo na korzyść drużyny, bo dostają je albo za samo straszonko, albo za przejście od słów do czynów (co w sposób zrozumiały wpływa pozytywnie na morale drużyny, mobilizuje). Dwight łapie je głównie za frustrację.

To jest niesamowite, że LeBron w tym sezonie grając ciut krócej niż w Cavaliers rok temu, ma w sumie takie same statystyki! Ciężko jednak byłoby odebrać najlepszemu koszykarzowi na świecie tytuł najbardziej wartościowego tylko dlatego, że jest gównem. Trudno, znajdziemy inne powody. Heat mają zbyt słaby bilans i są drużyną Wade’a a nie Jamesa. Wystarczy?

Trener roku

Nie jestem oryginalny. W tym roku nikt nie będzie, jeżeli chodzi o wybór najlepszego coacha, a jeżeli będzie, to znaczy że nie ma pojęcia za co przyznaje się tę nagrodę, albo myli ją z jakąś inną. Thibodeau może być najlepszym trenerem w NBA. Może, bo najpierw pod jego dyktando Chicago uzupełniło skład, potem wydobył ze swoich zawodników to, co najlepsze (czyniąc nawet Ashtona Kutchera Kyle’a Korvera jako takim defensorem), robiąc z nich najlepszą drużynę na Wschodzie, która się kulom nie kłania! Dodatkowego smaczku dodaje fakt, że Tom debiutuje w tym sezonie w roli głównego trenera, a nagrody zazwyczaj przyznawane są świeżym, wyróżniającym się coachom. Bo, że Popovich, Jackson, Karl i Collins potrafią prowadzić swoje drużyny, to wszyscy wiedzą.

Runner-up: Monty Williams/Nate McMillan

Most Improved Player

Russin Westlove. Nie potrafię sobie z tym inaczej poradzić. Love zdecydowanie poprawił statystyki indywidualne (wiadomo – głównie punkty, zbiórki i skuteczność za trzy) a gra przecież razem z Wielką Gwiazdą Draftu 2003, Człowiekiem Balejażem – Darko Milicić’em (który wygląda przy nim jak Muggsy Bouges przy Manute Bolu). I choć z jednej strony potrafi zebrać +10 zbiórek w ataku przeciwko każdej drużynie, to z drugiej strony sam gra w ekipie co najmniej… ekhm… przeciętnej. Nazywam to “efekt Blatche’a”, który opiera się na mirażu jakoby zawodnik był świetny, podczas gdy na to, jak go postrzegamy na wpływ słaba postawa całej drużyny. Cóż, niełatwo jest być prorokiem we własny kraju.

Wystarczy spojrzeć na Mike’a Beasley’a, któremu po opuszczeniu Miami, gdzie skład był playoffowy, zdarzało się solidnie katować. Kolejny odrzut z Heat – Dorell Wright – a zarazem mocna kandydatura do nagrody MIP, gra niemalże dwa razy dłużej w każdym meczu, niż statystycznie wypadało to w poprzednim sezonie, podczas gdy skuteczność zarówno rzutów z gry, trójek, jak i osobistych mu zmalała! Podobnie Love, choć talent ma bez precedensu, to postęp zawdzięcza między innymi po prostu wydłużeniu czasu spędzanego na parkiecie. Wiem, że wyróżnienie przypadnie w udziale Kevinowi, ale jak dla mnie zwycięzcą powinien być jego klubowy kolega z czasów uczelnianych. Russell Westbrook, bo oczywiście o nim mowa, znajduje się na boisku tyle samo czasu, co w sezonie ubiegłym a osiąga ponad 5,5 punktu na mecz więcej. Nie dość, że poprawił się pod względem każdego możliwego wskaźnika statystycznego, to dodatkowo jest zarazem głową, sercem i drugą strzelbą Thunder – drużyny o wysokich ambicjach, która może komuś sprawić niespodziankę –  gotowy by zastąpić Duranta kiedy tylko trzeba.

Krisa Humphriesa nie biorę pod uwagę, bo ma sztucznie stymulowane lidibo motywację.

Runner-up: Marcin Gortat

Najlepszy rezerwowy

Tutaj piłka jest krótka: jeżeli tylko liczba meczów, w których Lamar wychodził z ławki będzie wystarczająca, to on zgarnie trofeum – bez dwóch zdań and that’s all she wrote! Ta pazerna na pierścienie bestia to – najogólniej rzecz ujmując – All Star w roli rezerwowego. Niewiele klubów może pozwolić sobie na taki luksus. Jeżeli jednak okaże się, że Odom się nie łapie, to nagroda powinna pójść w ręce Glena Davisa. W tym przypadku z kolei niewiele ludzi na świecie może pozwalać sobie na jedzenie tylu słodyczy i junkfoodów i byciu zarazem wyróżniającym się sportowcem, nie będąc sumitą lub Tomaszem Majewskim (choć ten akurat woli piwko).

Runner-up: Marcin Gortat/Lou Williams

Najlepszy obrońca

Za zbióry (nie “zbiórki” lecz “zbióry”!), bloki oraz fakt, że nie tylko Earl Boykins zastanowi się dwukrotnie nim wejdzie w pomalowaną cześć parkietu Amway Center. Nie mam więcej pytań!

Runner-up: zdrowy Rajon Rondo/Javale McGee

Debiutant roku

“Is it even a question?…”. Gdyby ten chłopak dostawał centa za każde plakatowanie, mógłby na własny koszt odbudować zniszczenia w Japonii albo w ogóle wykupić całe zło, które jest na tym świecie… i jeszcze by mu zostało “na popcorn i jakieś wafelki”! To jest dopiero jego oszukany pierwszy rok – wyobraźcie sobie co będzie, kiedy ten “dzieciak” nauczy się grać!

Runner-up: DeMarcus Cousins

bjb

Najlepsi z najlepszych, czyli nagrody nagrody…

Problem z nagrodami za sezon zasadniczy polega na tym, że w kilku kategoriach (MVP, COY, GMY), można być pewnym swych typów dopiero, gdy rozgrywki się skończą i wiadomo już jakie miejsca zajęły drużyny poszczególnych kandydatów. W tym roku sytuacja jest nieco inna, gdyż najważniejsze rozstrzygnięcia już właściwie zapadły. Wczorajszy mecz Celtics-Bulls przesądził już raczej o pierwszym miejscu na wschodzie dla Chicago, po drugiej stornie USandA San Antonio już kilka dni temu zapewnili sobie przewagę parkietu we wszystkich seriach na zachodzie. Tyle tytułem wstępu, przechodzimy już do nagród!

MVP

Można by w tym miejscu przytoczyć milion statystyk, które dowiodłyby, że nie było zamachu że rozgrywający Chicago Bulls zasłużył na statuetkę Maurice’a Podoloffa. Wiadomo jednak nie od dziś, ze każdy dowód można obśmiać, a statystyka jest największym z kłamstw. Zamiast tego warto przypomnieć sobie co o Derricku i jego drużynie mówiono przed sezonem. A mówiono, że Rose nie ma rzutu, nie gra w obronie, jak na rozgrywającego ma za mało asyst, a Chicago będzie niezłe, ale na bycie prawdziwym contenderem musi poczekać (nie wiadomo w sumie dlaczego, ale musi). Minęło pięć miesięcy i co? Chicago przystąpią do playoffów z pierwszego miejsca na wschodzie po tym, jak w decydującym meczu zniszczyli faworyzowany Boston, Rose poprawił swoją grę w obronie (wciąż nie jest Rajonem Rondo, ale bliżej mu tu do niego niż do Nasha), zwiększył o 25 proc. (ok, trochę statystyk musi być) średnią asyst, udoskonalił swój rzut za trzy i poprawił skuteczność w rzutach wolnych, a przede wszystkim stał się liderem pełną gębą, prawdziwym katem w ostatnich minutach wyrównanych spotkań. Udowodnił też, że w przeciwieństwie do niektórych, nie rzuca słów na wiatr. Przed sezonem zapowiedział, że chce być MVP i nie tylko udźwignął presję, ale zrobił to w stylu, którego nie powstydziłby się pewien posiadający największą na świecie kolekcję dziwnych garniturów dżentelmen.

Runner-up: Dwight Howard

Trener roku

Za postępem Chicago stoi postęp Derricka Rose’a, a za postępem Derricka Rose’a stoi Tom Thibodeau. Ten prostacki i efekciarski wywód wystarcza za całe wytłumaczenie, warto jednak przytoczyć także słowa Jerry’ego Krause’a, które GM Bulls wypowiedział w 1989 przy okazji zatrudnienia Phila Jacksona w miejsce dotychczasowego trenera Chicago, Douga Collinsa. Krause powiedział wtedy, że Collins przeprowadził drużynę od punktu A do punktu B, jednak by doprowadzić ją do punktu C, potrzebny jest ktoś nowy. 22 lata później to Thibodeau jest tym nowym, który z drużyny, która z bilansem 41-41 zajęła ósme miejsce na wschodzie, zrobił zespół, który nie tylko będzie miał najlepszy bilans w konferencji, ale wydaje się być głównym faworytem do występu w finałach. Nie daje mu to jeszcze prawa do bycia nowym Philem Jacksonem, ale do tytułu Trenera roku jak najbardziej.

Runner-up: Lionel Hollins/George Karl

MIP

Kevin Love na tę nagrodę zasłużył już rok temu, kiedy z Reggiego Evansa przeistoczył się w Zacha Randolpha, tym bardziej więc musi dostać ją teraz, kiedy z Randolpha zmienił się w Mosesa Malone’a. Osiągnięcia Love zna raczej każdy z czterech czytelników tego bloga, warto więc uprzedzić ich ruch i odpowiedzieć czemu to nie Marcin Gortat powinien dostać tę nagrodę. Otóż owszem, Polak poprawił swoje statystyki w większym stopniu niż Love (Gortat o 5,2 zbiórki i 9,1 więcej punktu niż w poprzednim sezonie, Love 4,2 zbiórki, 6,2 punktu), ale jego czas gry po przenosinach do Phoenix zwiększył się ponad dwukrotnie w porównaniu z poprzednim sezonem (29,6 w porównaniu do 13,4 rok temu). Love zaś gra tylko o 7,2 minuty dłużej niż w poprzednio. Oznacza to ni mniej ni więcej, że mimo iż poprawa gry Gortata jest oczywista i ogromna, wynika ona w jakiejś części z tego, że Polak ma po prostu więcej okazji by pokazać co potrafi. Tymczasem gracz Minnesoty gra po prostu jeszcze lepiej i skuteczniej niż w poprzednim (i tak bardzo dobrym) sezonie. Nie zmienia to jednak faktu, że na drugie miejsce w  tej kategorii Polak zasłużył jak Kris Humphries jak nikt, dlatego

Runner-up: Marcin Gortat

Najlepszy rezerwowy

Może i ta marynarka jest wieśniacka, ale najwyraźniej taka właśnie miała być. Podobnie z Lamarem-może i narobił sobie megastatystyk grając dużo w pierwszej piątce, ale musiało tak być, skoro Andrew Bynum znów stracił ćwierć sezonu z powodu kontuzji. Trudno za to winić Odoma, który niezależnie od tego czy był starterem, czy rezerwowym, zawsze utrudniał przeciwnikom życie, gdyż jest mutantem jest najbardziej wszechstronnym podkoszowym zawodnikiem w lidze. A wchodząc z ławki jest też jej najlepszym rezerwowym, so there!

Runner-up: Marcin Gortat

Najlepszy obrońca

Zapewne Dwight Howard nie jest na tyle dobrym obrońcą, by zdobyć to trofeum trzeci rok z rzędu, ale po pierwsze primo, nikt tak jak on nie straszy przeciwników w bronionej trumnie, po drugie primo, gdyby nie jego gra w defensywie, Magic ze swoimi obwodowymi, którzy albo nie chcą (jak Arenas i Turkoglu), albo nie umieją (jak Arenas i Jameer Nelson) bronić, byliby nie na czwartym, ale na trzydziestym czwartym miejscu w lidze (i tak, wiem, że nie ma tylu drużyn, ale brzmi złowieszczo), po trzecie primo ultimo, nie ma nikogo lepszego.

Runner-up: Andre Iguodala

Debiutant roku

Runner-up: Landry Fields

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 1/04/2011

Katownik nocy

Andray Blatche, ocena 4,5/5

Może się wydawać, że to nieco spóźniony żart primaaprilisowy, ale rewelacyjny występ centra Wizards jest raczej kolejnym ( po trzęsieniu ziemi i tsunami w Japonii, rozstaniu Dody i Nergala, oraz odejściu Adama Bielana z PJN-u) znakiem nadciągającej Apokalipsy. Andray Blatche, który do tej pory znany był głównie z żenującej i nieskutecznej próby uzyskania triple-double, w meczu z Cleveland (co wiele tłumaczy), zmienił się w Kevina Love (który wczoraj zmienił się z kolei w Brooka Lopeza). 36 punktów i 19 zbiórek przy nie najgorszej skuteczności (15/32 z gry, 6/9 z osobistych), to statystyki ponad dwukrotnie lepsze niż średnie waszyngtońskiego wielkoluda z całego sezonu. Nie zmienia to jednak faktu, że Blatche jest przepłacony i gruby, więc żeby wszystko się zgadzało, a na świat powrócił spokój i harmonia, w następnym meczu nasz bohater rzuci 8 punktów i zbierze 4 piłki.

Anty-katownik nocy

George Hill, ocena -3,5/5

Anty-katownicy dzielą się na dwie grupy: tych, którzy trafili dwa rzuty na sto, a do tego mieli 72 straty, i tych, których błędy i głupota w końcówce spowodowały porażkę ich drużyny. Rezerwowy Spurs zanotował przeciwko Houston występ, który zaliczyć można do obydwu tych kategorii. W ciągu 31 spędzonych na boisku minut oddał tylko trzy rzuty, z których trafił zaledwie jeden, miał po dwie straty i faule, i po jednej asyście i zbiórce. Ten bezbarwny i bezproduktywny występ przeszedłby jednak pewnie bez echa, gdyby San Antonio wygrało. Niestety dla Spurs, Hill w jednej z ostatnich akcji regulaminowego czasu gry stracił w bezmyślny sposób piłkę, a w dogrywce, kiedy Rockets prowadzili, a czasu zostawało coraz mniej, nie sfaulował Kevina Martina, mimo usilnych “próśb” trenera Popovicha, który wszedł na boisko i krzyczał jak oszalały. Przy takim rozgrywaniu końcówek Spurs nieprędko przerwą najdłuższą w historii występów Tima Duncana serię porażek, która obecnie wynosi już 6.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 17/03/2011

Katownik nocy

Toney Douglas, ocena 4/5


Dziewięć trójek z ławki, przy 75 proc. skuteczności? Najlepszy w drużynie współczynnik +/- (+18) i 29 punktów w 31 minut? Tak, tak, tak i tak! W dodatku tego wszystkiego dokonał Toney Douglas, który po tym, jak z Nowego Jorku odeszli Danilo Gallinari i Raymond Felton, gra nawet lepiej niż Jamal Crawford czy Jason Terry, czyli najlepsi obwodowi rezerwowi w lidze. Douglas został wybrany w drafcie przez Lakersów, którzy następnie oddali go za parę groszy do Knicks. Rok później drużyna z Los Angeles podpisała kontrakt ze Stevem Blake’ iem, na mocy którego dostaje on 4 miliony dolarów rocznie. Tymczasem Douglas zarabia w Nowym Jorku trzy razy mniej, a gra trzy razy lepiej od Blake’a.

Anty-katownik nocy

OJ Mayo, ocena -3,5/5

Kiedy w 2008  Timberwolves wymienili dopiero co wybranego w drafcie OJ ‘a Mayo za Kevina Love, niejeden fan zespołu z Minnesoty załamywał ręce nad głupotą szefów klubu. Oddawać nowego LeBrona za następnego Todda Fullera? Po trzech latach okazuje się, że tak naprawdę Wolves oddali raczej następnego Sebastiana Telfaira za nowego Mosesa Malone’a. W czasie kiedy Love stawał się graczem na poziomie All-Star i bił kolejne rekordy zbiórek i double-double, Mayo tracił miejsce w pierwszej piątce Grizzlies i pogarszał swoje statystyki w każdym kolejnym sezonie gry. Jego dzisiejszy występ pokazuje, że z OJ’ em jest coraz gorzej: rzucający obrońca Grizzlies trafił jeden z siedmiu rzutów z gry, miał dwie asysty, a jego drużyna grała najgorzej właśnie wtedy, kiedy Mayo był na boisku (bilans punktowy -19 ). Jeszcze trochę i wymiana Love-Mayo będzie opisywana w ten sam sposób, co transfer Dirka Nowitzkiego za Roberta Traylora w draftową noc 1998 roku.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 13/03/2011

Katownik Nocy

Stephen Curry, ocena 4/5

Nie wiem co to jest za akcja, ale wychodzi na to, że tym, którzy jeszcze pamiętają swoje występy w NCAA udziela się klimat March Madness. Psycho T pobił rekord kariery, Warrickowi zdarzyły się nienajgorsze mecze, ale to młody Curry zagrał wczoraj najlepiej. Steph dzielił i rządził w bardzo ładnie zorganizowanej grze Warriors, zostawiając lekko w tyle Montę, który – choć jest graczem wyjątkowym, to niestety – jednowymiarowym. Oglądałem kilka spotkań Davidson z Currym w składzie i byłem przekonany, że ten dzieciak nie poradzi sobie rzucony na głęboką wodę. O tym, jak się myliłem udowodnił nie tylko zdobywając niewyobrażalnie prestiżową nagrodę w konkursie Skills Challenge, ale również grając tak równo i wszechstronnie jak wczoraj. Podczas 38 minut spędzonych na parkiecie rzucił 24 punkty (8 na 15 z gry, w tym 4 trafione trójki na 6 oddanych), miał 9 zbiórek i 6 asyst (w tym między innymi taką!), plus 2 przechwyty i tylko jedną stratę. Wiecie co jest najśmieszniejsze w tym wszystkim? Otóż pan Curry senior ma podobno aż 5 synów… i jeden z nich gra w Duke!

Anty-Katownik Nocy

Chauncey Billups, ocena -2,5/-5

Co za gówniana niedziela! Serio, w ogóle jeden z gorszych weekendów od dłuższego czasu. Thunder bez wysiłku niszczą bezradnych Cavs, Raptors próbują gonić Bobcats, Magic miażdżą Suns (choć Gortat grał dobrze), Knickerbockers natomiast wespół z Kozłami z Milwakee postanowili zostać kozłami ofiarnymi tej żałosnej marcowej niedzieli! Celtics grali słabo, ale lepiej nie musieli bo i tak zniszczyli Bucks, a rozmiary tej porażki najlepiej obrazuje fakt, że jedynym zawodnikiem, który zanotował dwucyfrowy wynik punktowy w drużynie z Milwakee był niejaki Earl Barron (znacie go?). A ile punktów zdobył? Dziesięć. Mógłbym się jeszcze godzinami pastwić nad resztą Bucks, na czele z Johnem Salmonsem (0/5, 0 zbiórek, 2 asysty, 4 straty) czy Carlosem Delfino; mógłbym katować Kevina Love za frustrację, którą okazywał nie radząc sobie w ataku z Lee i Biedrinsem, którzy do spółki zniszczyli nic nie warty choć piękny rekord, albo Wesleya Johnsona, który uparcie próbował zdobywać punkty, z miernym skutkiem. Największe potępienie należy się jednak Billupsowi. Nic mnie nie obchodzi, że miał 9 punktów, 6 zbiórek i 4 asysty – grał totalne siano! Chauncey jest bardzo istotnym elementem nowojorskiej układanki (co widać było podczas trade’owych negocjacji) i bez niego ciężko myśleć o rozsądnej grze. Kiedy jego brakuje by dyrygować meczem, mamy dwie gwiazdy urządzające sobie konkurs rzutowy. A propos rzutów – Mr Big Shot nie trafił wczoraj ani jednej z 7 trójek. Dorzućcie do tego 4 straty i brak zimnej głowy w końcówce, gdy Knicks zaczęli dochodzić Pacers i macie swojego Anty-Katownika. A poza tym ma imię jak białogłowa ze średniowiecznej Saksonii!

bjb