Wrócili(śmy)!!!

 

Image

W tegorocznych finałach konferencji było tak jak w wyborach do Europarlamentu – młodzi trochę poszaleli (pojedyncze mecze Paula George’a i Westbrooka, wejście “partii” Janusza Korwin-Mikkego do PE), prawdziwy sukces przypadł jednak w udziale znanym i lubianym (?) od lat. PO i PiS Spurs i Heat są drużynami starców i wbrew pozorom (a raczej wbrew potocznej opinii ludzi, którzy NBA śledzili raczej w czasach “gdy jeszcze grał Jordan”) to ci drudzy mają w pierwszej piątce więcej 30-latków. Jakie będzie to miało przełożenie na ostateczną rozgrywkę? Fuck if I know! Wiem(y) za to, że w typowaniu finałów jesteśmy lepsi niż ośmiornica Paul, dlatego znowu niesiemy kaganek oświaty, dzięki czemu po przeczytaniu niniejszej zapowiedzi (albo samego wyniku na dole), będziecie mogli błyszczeć na imprezach; obcy ludzie będą stawiać Wam szampana, a ich kobiety oddawać się Wam w toaletach. Czyli choć przez chwilę będziecie żyć jak Rick Ross.

Image

Aby w pełni docenić, jak wyjątkowy jest zbliżający się rewanż za finały 2013, warto uświadomić sobie kilka faktów. Po pierwsze, w Heat startowym centrem i to na poziomie all-star jest dinozaur!!! zawodnik, który nie zbiera nawet siedmiu piłek w meczu. Po drugie, po raz ostatni te same drużyny spotkały się w finale rok po roku w czasach “GDY JESZCZE GRAŁ JORDAN”! Po trzecie, Tim Duncan ma szansę zostać mistrzem 15 lat po swoim pierwszym tytule, co oznacza, że wśród największych gwiazd ligi w całej jej historii ustępowałby jedynie Kareemowi Abdul-Jabbarowi, którego pierwsze i ostatnie mistrzostwo dzieliło 17 lat. Po czwarte, Heat są zaledwie czwartą drużyną w historii, która czwarty raz z rzędu zagra w finałach. Po piąte, będzie to klasyczna rywalizacja o rząd dusz między narodową  prawicą (w Heat nie ma ani jednego obcokrajowca) a kosmopolityczną lewicą (w samej pierwszej piątce Spurs jest trzech zawodników urodzonych poza USA, w całej kadrze ośmiu).

Image

Po tym godnym posła Iwińskiego popisie wiedzy bezużytecznej, przechodzimy już do pytań! Minął rok, odkąd Heat obronili tytuł w okolicznościach równie absurdalnych co mitotwórczych. Dla jednych ostatnie sekundy szóstego meczu tamtej serii będą dowodem na istnienie Boga, który w dodatku jest fanem Miami, dla innych potwierdzeniem teorii spiskowej Davida Blaine’a, dla jeszcze innych kolejnym przykładem przypominającym, że koszykówka nie jest dużo lepsza od piłki nożnej i też rządzi nią przypadek. Tak czy inaczej, dzięki temu zwycięstwu (i późniejszemu w meczu siódmym) zrodził się mit niepokonanych Heat (wut wut wut wut). Tymczasem jest to drużyna uzależniona od jednego zawodnika, który choć wciąż jest najlepszy na świecie, momentami zaczyna przypominać człowieka, a to zły znak dla bandwagonerów kibiców drużyny z Florydy. Zarówno statystyki LeBrona z całych Playoffów, jak i jego dramatycznie nędzny występ w piątym meczu serii z Indianą pokazują, że absolutny szczyt możliwości “Michaela Jordana naszych czasów” może zbliżać się ku końcowi. Tymczasem z LeBronem-śmiertelnikiem Heat są jednymi z najsłabszych finalistów w ostatniej dekadzie. W pierwszej piątce poza Jamesem gra bowiem jeszcze pół-inwalida, pół-center, rozgrywający, który nie rozgrywa (bo robią to za niego LeBron i Wade) i wymiennie starzec pół-emeryt, który po sezonie zostanie komentatorem i starzec, który ostatnio potrafi głownie straszyć dzieciaki. Z kolei ławka mistrzów NBA składa się przede wszystkim z zawodników sympatycznych, którzy regularności mogliby pozazdrościć JR Smithowi, a młodego wieku Adamowi Hofmanowi. Jak to się stało, że taka zgraja nygusów dotarła jednak do finału? I. LeBron wciąż jest jednak zazwyczaj Bogiem. II. Wschód wciąż jest jednak gównem.

Image

Tymczasem Spurs nie tylko nie polegają na jednym zawodniku, oni są nawet w stanie wygrać najważniejszy mecz w sezonie grając drugą jego połowę bez najlepszego rozgrywającego na świecie. Także ich rzekomo podeszły wiek, jako się rzekło, nie powinien stanowić poważniejszego problemu. Poważny problem będzie za to miała defensywa Heat, która stanie naprzeciw atakowi, który momentami (drugi i piaty mecz z Blazers, pierwszy, drugi i piąty z Thunder) wygląda na najlepszy w nowożytnej historii NBA. Także przewaga, którą rezerwowi z San Antonio mieli niemal w każdym meczu tegorocznych Playoffów (w opór mocniejszej konferencji zachodniej) w finałach będzie zapewne widoczna i dla Heat bardzo bolesna.

Image

Czy to wszystko oznacza, że wystarczą cztery zarwane noce, żeby obejrzeć na żywo wszystkie mecze koronacji Spurs rywalizacji Heat-Spurs? Nie, a powód jest taki sam jak od czterech sezonów – LeBron James. Może (na pewno) w zastraszającym tempie traci włosy. Może (raczej) zbliża się do momentu, kiedy nie będzie już najlepszym atletą na świecie bez względu na dyscyplinę sportu. Może (You bet) jego koledzy z drużyny (poza Wadem i może Boshem) nie byliby gwiazdami w Zgorzelcu Milwaukee. Wciąż jednak jest abslutniebezwzględnieniezaprzeczalnieokurwawiadomoZDECYDOWANIE! największym katownikiem w całej lidze. Czy to, podobnie jak rok temu, wystarczy do pokonania najlepszej drużyny ostatniej dekady?

Image

Hellllll nooooo! Stara zasada mówi, ze finały wygrywa drużyna, w której gra ich najlepszy zawodnik. Tyle tylko, że jak od stuleci powtarzają Europosłowie za kierownicą napaleni nastolatkowie swoim dziewczynom, “zasady są po to, żeby je łamać”. Dlatego tym razem wygra drużyna, która jest najlepsza na świecie. A tą najlepszą włoską drużyną są w tym roku Spurs, toteż

Typ Krytyki: Spurs 4-3

TPB.

PS. Na ewentualne pytanie/a “Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód? Ma pan dowód?” – będę miał za niecałe dwa tygodnie.

To już się (za chwilę) kameruje!!!

130604122728-tim-duncan-san-antonio-spurs-miami-heat-nba-finals-2013-single-image-cut

Rozpoczynające się lada chwila Finały zbudziły Krytykę z letnio-jesienno-zimowo-wiosennego snu, dzięki czemu znów, jak dwa lata temu, wtajemniczeni czytelnicy niniejszego bloga (czyli wszyscy czterej) już teraz będą mieli okazję poznać mistrza 2013 roku. Wtedy przewidzieliśmy zwycięstwo Mavs, chociaż niemal nikt na nich nie stawiał (ale my tak, bo się znamy), teraz też wiemy, kto wygra (bo znamy się jeszcze lepiej). Możecie oczywiście od razu zjechać do końca tekstu, poznać przyszłość i wygrać u buka więcej niż Floyd Mayweather albo uzbroić się w cierpliwość i poznać najpierw barwne uzasadnienie. Tak czy inaczej, wygrywacie życie.

erik_spoelstra2010-med

Jak widać na zdjęciu, Eric Spoelstra jest jednym z 9170463 ludzi na świecie, którzy przed ostateczną rozgrywką mają w głowie więcej pytań niż odpowiedzi. Czy ktokolwiek jest w stanie zatrzymać Tony’ego Parkera? Czy Tim Duncan będzie dla Chrisa Bosha równie bezlitosny, jak czas dla włosów LeBrona Jamesa? Czy Spurs zyskają na tym, że odpoczywali przez ponad tydzień, czy też Heat będą mieli przewagę dzięki byciu w rytmie meczowym?  Czy Heat mają realne szanse, skoro dwóch z trzech członków Wielkiej Trójki powinno znajdować się w kostnicy w szpitalu, a nie na boisku? Czy Kawhi Leonard okaże się nowym Brucem Bowenem i będzie w stanie choć trochę (czyli do średnich 35/9/9) ograniczyć zdobycze LeBrona, czy też skończy jak Jason Terry, czyli jako ludzka Piniata?  Czy Jarosław Gowin, John Godson i Jacek Żalek to kosmici wysłani do Polski w celu wyprania jej mieszkańcom mózgów i w efekcie przejęcia nad nią kontroli?  Jak powiedział Wojciech Fibak do czekających pod drzwiami dziewcząt, po kolei.

240px-Eva_Longoria_and_Tony_Parker

Fakt, że powyższe zdjęcie jest drugim, które Google wyświetla po wpisaniu hasła “Tony Parker” pokazuje, że wyczyny sportowe Francuza wciąż nie są doceniane. Tymczasem ten trzykrotny mistrz NBA jest w tej chwili najlepszym rozgrywającym w lidze i to wokół powtrzymania Parkera powinien opierać się cały plan obronny zespołu z Miami. Tyle tylko, że ograniczenie jego osiągnięć jest równie prawdopodobne jak to, że usłyszymy jeszcze kiedykolwiek o Przemysławie Wiplerze(Who dat? Exactly!). LeBrona już pytano o to, czy w którymś momencie weźmie się za krycie Parkera, a ten, jak na samozwańczego obrońcę sezonu przystało, potwierdził. Good luck. Parker jest zbyt szybki dla równych mu wzrostem rozgrywających, toteż nawet taki superatleta, jak MVP ostatnich dwóch i następnych 7291 sezonów nic tu nie poradzi. Parker zrobi swoje, pytanie tylko, na ile jego koledzy będą w stanie dostosować się do jego poziomu gry (to znaczy być tylko o klasę od niego gorsi).

787159

Mina Tima Duncana mówi wszystko – jego “rywalizacja” z Chrisem Boshem będzie równie wyrównana, jak bójka Chrisa Browna z Rihanną. Duncan jest co prawa stary, ale po pierwsze, jest też najlepszym silnym skrzydłowym w historii świata, po drugie, jest aktualnie najlepszym centrem w lidze, po trzecie, ma zdrowe kostki, po czwarte, jest człowiekiem, a nie dinozaurem. Oczywiście, koszykówka to nie tenisu, więc nawet tak zdecydowana przewaga, jaką Niespotykanie Spokojny Człowiek ma nad swoim vis-a-vis nie musi oznaczać zwycięstwa jego drużyny. Jeśli jednak dodamy do tego fakt, że obrońcy tytułu byli regularnie niszczeni przez drewnianego Roya Hibberta, który pewnie już nigdy w życiu nie zagra tak dobrej serii (chyba że znowu wpadnie w Playoffach na Heat), nietrudno sobie wyobrazić, że Duncan, który poradził już sobie z duetem Randolph-Młody Gasol, będzie w szeregach podopiecznych Spoelstry siał większe spustoszenie niż Borys Diaw w sklepie ze słodyczami.

Duncan%20Tony%20Parker

Spurs tak właśnie spędzili ostatnich kilka dni – relaks, spaciulki, oglądanie nowego sezonu Mad Mena, trochę treningów i jeszcze trochę spaciulkania. Dla 75-letniego Duncana i 43-letniego Ginobiliego trudno o lepszy sposób na przygotowanie się do morderczej rozgrywki. Trener Popovich też nie urodził się wczoraj (tylko w czasach ZANIM grał Jordan), wiec z pewnością doskonale wykorzystał ten czas i rozłożył grę Heat na czynniki pierwsze. Z kolei rzeczeni Heat nie mieli nawet trzech dni na odpoczynek, dlatego ich forma fizyczna pozostaje wielką niewiadomą.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zdjęcie kostki Chrisa Bosha nie pozostawia złudzeń – z jego nogą nie jest dobrze i choć nikt o tym głośno nie mówi, on i Dwyane Wade są od swojej optymalnej formy równie dalecy jak Janusz Korwin-Mikke od zwycięstwa w wyborach, które nie odbywają się w gimnazjum. Kolano Wade’a doskwierało mu przez niemal cały sezon i trudno oczekiwać, że po siedmiu ciężkich meczach z Pacers cokolwiek się tu poprawi. A bez ich wsparcia LeBron będzie musiał robić jeszcze więcej niż dotychczas, kiedy i tak był najlepszym punktującym, zbierającym, asystującym, przechwytującym, blokującym i kończącym mecze zawodnikiem Heat. W ten sposób dotarliśmy do najważniejszego pytania – Czy ON da radę?

LeBron

O muzykę zadbał sam James, nam pozostaje więc tylko zaśpiewać “Hell Yeah, Hell Yeah, Hell Yeah!!!!” LeBron jest w tym momencie nie tylko najlepszym koszykarzem świata, ale też najprawdopodobniej najlepszym sportowcem globu, najlepszym stylistą wśród koszykarzy (ex-equo z Wadem i Boshem) i najlepszym koszykarzem wśród stylistów, najbardziej dominującym zawodnikiem w NBA od czasów Shaq’a, najbardziej zbilansowanym w grze obrona-atak skrzydłowym w historii, jedynym, który może odebrać Michaelowi Jordanowi tytuł GOAT, człowiekiem, który w meczu na jeden kosz mógłby wygrać z całym Stelmetem Zielona Góra, wreszcie, już niedługo, jedynym zawodnikiem Heat z dwoma tytułami MVP Finałów. To będzie długa seria, podczas której faworyt będzie się zmieniał po niemal każdym meczu. Ostatecznie jednak, jak niemal zawsze, wygrają ci, którzy mają po swojej stronie najlepszego zawodnika Finałów. A tym będzie LeBron James, dlatego

Typ Krytyki: Heat 4-3

TPB.

Źle się rozpoczęło, lecz tak źle się nie zakończy

Obecny sezon, ze względu na skrócony okres przygotowawczy i wyjątkowo skondensowany terminarz, wywalał wiele lamentów na temat rzekomo zaniżonego poziomu gry. Sporo w tych narzekaniach było racji, bo trudno przypomnieć sobie, by kiedykolwiek w najlepszej lidze świata było tyle nietrafionych rzutów kelnerskich, głupich strat, odpuszczonych akcji w obronie. Jednak cztery miesiące, które minęły od startu sezonu zasadniczego pozwoliły większości zawodnikom garnąć się i do przystąpić do Playoffów w najwyższej formie. Dzięki temu, oraz dzięki obecności co najmniej pięciu drużyn (Bulls, Heat, Spurs, Thunder, Lakers, które mają realne szanse na zdobycie tytułu, tegoroczne rozgrywki posezonowe zapowiadają się wyjątkowo ciekawie. Jako, że Playoffy rozpoczynają się już w sobotę, nie przedłużamy i przedstawiamy jedynie słuszną zapowiedź pierwszej rundy!

Chicago Bulls – Philadelphia 76-ers

Jeszcze dwa miesiące temu Sixers byli jedną z  najbardziej ekscytujących drużyn w lidze, grali efektownie, szybko, prawie każdy gracz w rotacji wnosił coś do zespołu, a trener Doug Collins wydawał się jednym z faworytów do tytułu trenera roku. Od tamtej pory drużyna  z Philadelphii zanotowała jednak jeden z najgorszych bilansów pośród drużyn, które awansowały do Playoffów, Collins był kilkukrotnie wygwizdywany we własnej hali, a Sixers z trzeciego miejsca zsunęli się na ósme i niemal do końca musieli walczyć o udział w rozgrywkach posezonowych. Także Chicago prezentują się nieco słabiej niż na początku sezonu (choć u nich to jak przesiadka z Bentleya do Mercedesa, a w przypadku Sixers, jak z Volkswagena do Opla Corsy), ale w ich przypadku jest to spowodowane jedynie kontuzjami i powolnym powrotem do pełni formy Derricka Rose’a. Jednak nawet z Rosem grającym na 50 proc. swoich możliwości, Bulls powinni zmiażdżyć Sixers, mają bowiem przewagę na każdej niemal pozycji, lepszą ławkę rezerwowych i trenera. Gdyby Rose był całkiem zdrów, Bulls wygraliby pewnie do zera, a tak może im się zdarzyć jedna wpadka.

Typ Krytyki: Bulls 4-1

Miami Heat – New York Knicks

Mimo kłopotów ze zdrowiem Jeremy’ego Lina i wciąż niepewnej formy Amar’e Stoudamire’a, ta seria powinna być najciekawszą na wschodzie. Zdecydowanym faworytem wydają się Heat, jednak poza trójką LeBron – Wade – Bosh, Miami nie ma czym straszyć. Haslem, Chalmers, Cole, czy Battier mają przebłyski, ale trudno sobie wyobrazić, że przez całą serię zagrają na równym, w miarę wysokim poziomie. Heat wciąż, mimo intensywnych poszukiwań (Curry, Turiaf), nie maja żadnej siły pod koszem. Tymczasem w Nowym Jorku wielka dwójka Carmelo – Amar’e gra w kratkę (tzn. Carmelo gra w kratkę, Amar’e ma najgorszy sezon w karierze), ale pozostali gracze w rotacji wyrośli na najlepszą chyba, poza Chicago, ekipę wspierającą na wschodzie. Tyson Chandler rządzi w obronie i jest bardzo przydatny w ataku (najlepsza skuteczność z gry w całej lidze), Iman Shumpert i Landry Fields w przyszłości będą ocierać się o pierwsze piątki najlepszych obrońców ligi, Steve Novak rzuca za trzy najlepiej w karierze, a JR Smith, gdyby nie to, że dołączył do drużyny dopiero w lutym, mógłby być głównym rywalem dla Jamesa Hardena w walce o nagrodę dla najlepszego rezerwowego. Także Baron Davis pod koniec sezonu prezentował się już w miarę przyzwoicie, a jeśli do formy wróci Lin, Knicks mają ośmiu – dziewięciu konkretnych zawodników. To jednak wciąż za mało i choć ta seria nie będzie tak jednostronna jak ubiegłoroczne starcie Celtics – Knicks, LeBron z Wadem sterroryzują każdego obrońcę, a jeśli Amar’ego znów zaczną boleć plecy, Bosh zdemoluje go jak kiedyś Hakeem Olajuwon Davida Robinsona. Miami będą mieli duże kłopoty, ale dopiero w finale konferencji.

Typ krytyki : Heat 4-2

Indiana Pacers – Orlando Magic

Magic bez Dwighta Howarda są jak “Mad Men” bez Donalda Drapera – niby jest tam jeszcze kilka ciekawych postaci, ale całość nie ma tej klasy i jakości. Dlatego o tej serii im ciszej, tym lepiej. Magic nie są już tą drużyną, która, jak w 2009 czy 2010 roku,  nawet bez swojego lidera potrafiła masakrować rywali w pierwszych rundach Playoffów. Teraz nawet z Dwightem nie byliby faworytem w starciu z rozpędzoną Indianą, bez niego mogą obawiać się, że obiją kilka niechlubnych rekordów opisujących indolencję w ataku. O ile Pacers nie poczują się zbyt pewnie i nie zlekceważą osłabionego rywala, będzie to najkrótsza i najmniej ekscytująca seria w całej lidze.

Typ Krytyki: Pacers 4-0

Boston Celtics – Atlanta Hawks (przewaga własnego  parkietu Hawks)

Po parze Heat – Knicks, to starcie niedawnych finalistów z drużyną, która zawsze przegrywa w drugiej rundzie, powinno być drugim najciekawszym na wschodzie. Celtics mają doświadczenie i świadomość, że to ich ostatni sezon w tym składzie, dumnych weteranów, którzy nie zwykli odpadać tak szybko, trenera, który w tym sezonie pokazał, że nawet przy problemach kadrowych na miarę kancelarii prezydenta za czasów Lecha Kaczyńskiego potrafi wyczarować coś z niczego,  Hawks zaś chcieliby pewnie znowu przegrać w drugiej, a nie pierwszej rundzie. Dużo zależeć będzie od tego, czy Al Horford będzie mógł już grać i w jakiej formie jest po kontuzji, przez którą stracił cały niemal sezon, warto jednak pamiętać, że nawet bez niego skazywani na pożarcie Hawks potrafili zanotować czwarty bilans na wschodzie. Josh Smith miał sezon życia, Joe Johnson gra tak, że zasłużył na co najmniej połowę swojej absurdalnej pensji, Zaza Pachulia wydaje się być najlepszym rezerwowym (choć z przymusu grającym w pierwszej piątce) centrem w lidze, a trener Larry Drew, rotując poszatkowanym przez kontuzje składem, pokazał, że jest Tomem Thibodeau dla ubogich. Celtics to jednak klasa sama w sobie, a Rajon Rondo po przerwie na mecz gwiazd był chyba najlepszym rozgrywającym w lidze. To będzie jego seria, bo zarówno Jeff Teague, jak i Kirk Hinrich, będą wobec niego bezradni jak dietetycy wobec Borysa Diaw. Dlatego, choć będzie to najbardziej wyrównana seria w pierwszej rundzie, ostatecznie lepsi powinni okazać się Celtics. Co oczywiście będzie też zasługą klątwy Tracy’ego McGrady’ego.

Typ krytyki: Celtics 4-3

Zachód

San Antonio Spurs – Utah Jazz

Jeśli ktoś zastanawia się, czy nie dojdzie tu do powtórki z zeszłego sezonu, kiedy pierwsi po sezonie regularnym Spurs przegrali z ósmymi Grizzlies, powinien zadać sobie dwa pytania: 1- czy Manu Ginobili jest kontuzjowany?, 2 – czy w Jazz gra Zach Randolph? Odpowiedź na te dwa pytania jest taka sama jak na pierwsze, wszystko wydaje się więc jasne. Jazz mieli niezły koniec sezonu, a pod koszem wydają się najmocniejsi poza Lakers, ale nie mają ani takich indywidualności jak Spurs, ani takiego trenera, ani takiej ławki, ani nawet takich ambicji. Dla nich sam awans do Playoffów jest dużym sukcesem, dla Spurs wszystko poza mistrzostwem będzie mniejszym lub większym rozczarowaniem. Dlatego

Typ Krytyki: Spurs 4-2

Oklahoma City Thunder – Dallas Maverics

Nieczęsto zdarza się, by do powtórki finału konferencji sprzed roku dochodziło już w pierwszej rundzie następnych Playoffów. Nieczęsto zdarza się też jednak, by obrońcy tytułu pozbyli się po sezonie połowy składu, a ich najlepszy nowy zawodnik potraktował ich tak, jakby to ta suka go napuściła, żeby pieniądze wyłudzić. Dlatego, przy całym szacunku jaki należy się starszym ludziom, Jason Kidd, Jason Terry, Vince Carter i nawet Dirk Nowitzki nie mają szans w starciu z młodymi, głodnymi i pewnymi siebie zawodnikami Thunder. Może się to skończyć nawet takim pogromem, jaki młodzi Bulls zgotowali starcom z Heat w pierwszej rundzie 2007 roku, jednak Mavs nie są chyba aż tak wypaleni, jak tamten zespół Pata Rileya. Dlatego, choć ze dwa mecze powinni dać radę  wygrać, to jednak max, co może z nich być.

Typ Krytyki: Thunder 4-2

Los Angeles Lakers – Denver Nuggets

To starcie ciekawe z ideologicznego punktu widzenia, naprzeciw siebie stają bowiem drużyny o diametralnie odmiennej filozofii: skrajnie indywidualistyczni Lakers, których lider wrócił ostatnio do gry w stylu “sam sobie sterem i żeglarzem”  i Nuggets, wyznający za swoim trenerem zasadę “jednostka zerem, jednostka niczym”. Wiadomo, jak to starcie oceniłby Alexis de Tocqueville, jednak koszykówka to nie polityka, a Tocqueville to nie Charles Barkley, dlatego w tym przypadku to Lakers powinni być górą. Biorąc bowiem pod uwagę problemy z jakimi zmagali się w tym sezonie (odejście trenera wszech czasów, nieudany transfer Chrisa Paula, oddanie za darmo Lamara Odoma, kontuzje Kobego, zmiana taktyki, bunt Andrew Bynuma), zajęcie przez nich trzeciego miejsca w konferencji należy uznać za spory sukces. A że mecze w Playoffach wygrywają zazwyczaj indywidualności, trener Karl ze swoim Detroit 2004 dla ubogich nie bezie miał za dużo do powiedzenia.

Typ Krytyki: Lakers 4-2

Memphis Grizzlies – Los Angeles Clippers

Vince Carter przez wielu uważany jest za dunkera lepszego od Michaela Jordana, jednak pojedynek na pierścienie ten drugi wygrywa do zera. Obecny sezon pokazał, że podobnie może być z Blakiem Griffinem. Jego wsady nad Kendrickiem Perkinsem, czy Pau Gasolem, przeszły już do historii i pewnie znajda się w każdym zestawieniu najlepszych pak w historii, sukcesy drużynie przynosi to jednak raczej marne, w dodatku Griffin staje się coraz częściej obiektem brutalnych fauli, a wiadomo, że różnica między faulami w sezonie zasadniczym, a tymi w Playoffach jest ogromna jak brzuch Borysa Diaw (never gets old!). I choć Chris Paul grał w tym roku jak za najlepszych czasów w Nowym Orleanie, a Mo Williams, Kenyon Martin, Reggie Evans i nawet szalony Nick Young tworzą jedną z najmocniejszych ławek rezerwowych na zachodzie, na Grizzlies to wciąż za mało. Jeśli Zach Randolph włączy beast mode, który rok temu skłonił Kevna Duranta do nazwania go najlepszym silnym skrzydłowym w lidze, z Griffina popiół zostanie i nic więcej. Także Rudy Gay i Młody Gasol powinni robić z rywalami co im tylko przyjdzie do głowy. Paul będzie tak samo niszczył Mike’a Conleya, to jednak nie wystarczający argument, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Clippers grają bez trenera. To będzie ciekawa seria, ale Clippers muszą zatrudnić prawdziwego fachowca na ławkę, żeby dokonać czegokolwiek w Playoffach.

Typ Krytyki: Grizzlies 4-3

                                                                                                                                                                                                                                                                     TPB.

Zmiany, zmiany…

Przyjaciele Krytyki, Wrogowie Koszykówki, Umiłowani w Duchu Sympatycy naszego grafomaństwa,

Z przykrością informujemy, że strona www.krytykakoszykarska.wordpress.com przestaje działać. Za to z dumą przekazujemy wiadomość, że blog, tj. cała jego zawartość merytoryczna, niezmienna stylówa i niesłabnący swagger przenoszą się na nowootwarty portal www.2TAKTY.com

Nie kłamaliśmy, że idą duże rzeczy (lub jak mówił Arboleda “duuze miliony”).

Do zobaczenia na 2TAKTACH!

Wszystko najgorsze, wszystko złe

Zgodnie z nową świecką tradycją, w połowie sezonu przyznajemy nagrody dla tych zawodników i trenerów, którzy dotychczas zarobili na nas jak najgorsze wrażenie. A jako że do Weekendu Gwiazd wszystkie niemal drużyny osiągną półmetek, pora już oddzielić ziarna od plew.

Najgorszy trener

Mike D’antoni

W tej kategorii wybór był szczególnie trudny, ponieważ dwóch głównych kandydatów (Flip Saunders i Paul Wesphal)straciło już pracę, a trzeci (Mike D’Antoni) ostatnio trochę się ogarnął. Pytanie tylko, na ile postępy, które ostatnio poczynili Knicks wynikają z nowych, lepszych pomysłów ich trenera, a na ile z czystego szczęścia, chaosu i przypadku? Stawiamy na to drugie, dlatego sympatyczny Pan Pringles dostaje statuetkę imienia Erica Musselmana. Dopóki wszystko układało się tak, jak sobie tego życzył D’antoni, nowojorczycy byli największym rozczarowaniem sezonu. O ile po drużynie, w której główne skrzypce grają Amar’e Stoudamire i Carmelo Anthony nie należało się spodziewać wielkiej obrony, o tyle ich atak miał być efektowny i efektywny. O tym, że tak nie było mało kto już pamięta, ponieważ od czasu rozpoczęcia Linomanii Knicks są jedną z najefektowniej grających drużyn w lidze. Tyle tylko, że ich trener nie powinien przypisywać sobie tu zbyt dużych zasług. Gdyby nie kontuzja Carmelo, śmierć brata Stoudamire’a oraz najgorsza na świecie gra dotychczasowych rozgrywajacych Knicks, w połączeniu z wiecznie kontuzjowanym Baronem Davisem, Jeremy Lin pewnie nadal gniłby na ławce rezerwowych, a taktyka Nowego Jorku wciąż opierałaby się na haśle “piła do Carmelo, a jak coś, to niech Amar’e kombinuje, a reszta obcina i się uczy“. Efekty takiego “rozrysowywania akcji” prowadziły do sytuacji kuriozalnych,czasami Anthony oddawał po pięć rzutów z rzędu, nawet nie próbując nikomu podać. Winny temu był trener, a że nagroda jest za pierwszą połowę sezonu, nawet jeśli po powrocie Carmelo Knicks będą grali tak jak obecnie, statuetka należy się D’antoniemu tak jak Linowi własne łóżko.

Największy regres

W przypadku centra o aparycji ukraińskiego gangstera z lat dziewięćdziesiątych należy mówić w zasadzie o nagrodzie za całokształt twórczości, bowiem Łotysz już od kilku lat gra tak, jakby po świetnych w jego wykonaniu sezonach 2007-08 o 2008-09, kosmici ukradli mu talent. W tym roku Biedrins przechodzi jednak samego siebie. Andris spełnia przedsezonowe zapowiedzi nowego trenera Warriors , Marka Jacksona, który zapowiadał, że Biedrins zrozumiał co jest w życiu ważne i teraz będzie grał jak nigdy. Okazuje się, że Jackson miał rację: nigdy jeszcze Łotysz nie byłaż takim ścierwem,a pod pewnymi względami nikt nigdy nim nie był, Biedrins rzuca bowiem z linii osobistych ze skutecznością 20 procent. To nie błąd: DWADZIEŚCIA PROCENT W RZUTACH WOLNYCH. I choć osobiste nie są może ostatecznym kryterium oceny zwłaszcza wysokich zawodników, to zbiórki już tak. Andris zalicza w tym roku średnio 4,6 zbiórki na mecz, więc zgodnie z zasadą Charlesa Barkley’a, nie jest nawet połową niskiego skrzydłowego (a jest niby centrem). Także zdobywanie 2,4 punku na mecz chwały nie przynosi, nawet jeśli Łotysz na parkiecie spędza zaledwie 17 minut w każdym spotkaniu.

Najgorszy rezerwowy

Lamar Odom

To, co stało się w tym roku z Odomem, potwierdza mądrość  staropolskich powiedzeń, oraz  staropolskich cytatów. Niezadowolony z przenosin do Dallas i z jeszcze bardziej niezadowoloną z tego powodu żoną, ubiegłoroczny najlepszy rezerwowy ligi w Dallas umarł niemal tak nagle jak ktoś inny w tym samym miejscu 48 lat wcześniej. Statystki Odoma z tego sezonu przypominają ubiegłoroczne osiągnięcia honorowego patrona tej nagrody, Gilberta Arenasa; Lamar  rzuca ze średnią skutecznością na poziomie 36 proc. z gry, 27 za trzy, 58 z rzutów osobistych, a do tego notuje 4,5 zbiórki i niecałe 8 punktów na mecz. Dallas po trudnym początku sezonu jakoś sobie radzą, ale zasługi dwukrotnego mistrza NBA nie ma w tym żadnej. Większym wzmocnieniem drużyny Mavs jest bowiem nie tylko Vince Carter, ale nawet Delonte West. I pomyśleć, że jeszcze rok temu to o Lamarze mówiono, że został okradziony z należnego mu udziału w Meczu Gwiazd. Przy jego obecnej formie bardziej zasadny były udział w najgorszym turnieju w historii Weekendu Gwiazd, niesławnym Shooting Stars. I to w charakterze byłego zawodnika.

Najgorszy obrońca

Steve Blake

O ile śmierć Dereka Fishera jest zrozumiała, bo w tym wieku ludzie po prostu umierają, o tyle w przypadku Steve’a rzecz jest zastanawiająca, bo do niedawna był on w miarę przyzwoitym zawodnikiem, a  32 lata to jeszcze nie tragedia. Tymczasem w tym sezonie Blake nie jest w stanie kryć nikogo: szybcy rozgrywający jak Jeremy Lin czy Steve Nash mijają go łatwiej niż Borys Diaw połyka kolejne hamburgery, a silniejsi, w stylu Derona Williamsa przepychają go jak im się żywnie podoba. Poza Kobe Bryantem Lakersi nie mają żadnego obwodowego obrońcy, który byłby w stanie ustać w sytuacji jeden na jeden, dlatego kolejni rozgrywający notują przeciwko nim rekordowe występy w sezonie. W Play-Offach ta ich słabość będzie wykorzystywana jeszcze brutalniej, można więc oczekwiać, że np. Russell Westbrook bądź Chris Paul przeciwko Lakers pobiją kilka rekordów strzeleckich.

Najmniej wartościowy zawdonik

Carmelo Anthony

Wybór kontrowersyjny, ale tylko na pozór. Anthony należy do ścisłej czołówki gwiazd NBA, miał być liderem Knicks i ich nadzieją na wyczekiwany od niemal 40 lat tytuł mistrzowski. I pewnie udałoby mu się to, gdyby w koszykówkę grano dwoma piłkami. W ten sposób pozostali zawodnicy Knicks mogliby wykonywać ustalone wcześniej zagrywki, grać w obronie, podawać do siebie co najmniej dwa-trzy razy w każdej akcji, a Carmelo mógłby skupić się na tym, co wychodzi mu najlepiej: grze jeden na wszystkich, wszyscy na jednego. O taktyce, która Nowy Jork stosuje gdy Anthony jest na boisku już wspominaliśmy, warto więc tylko dodać, że sam Carmelo w pewnym momencie zrozumiał, iż coś jest nie tak, nie był jednak do końca pewien, czy to jego wina. Po meczu, w którym trafił10 z 30 rzutów z gry zastanawiał się “może za dużo rzucam? Może powodzianinem rzucać mniej? Ale co to za zabawa, rzucać mniej, czy ja jestem Chrisem Boshem?” Efektów, jakie to filozofowanie będzie miało na grę Anthonego nie zdążyliśmy poznać, fakty jednak są takie, że w momencie odniesienia przez niego kontuzji bilans Knicks wynosił 8-15, a teraz 16-16. Należy mieć nadzieję, że Carmelo doda dwa do dwóch i wzorem Kobego zrozumie, że podanie czasem piłki wstydu nie przynosi, a niektórym wyszło to nawet na dobre.

Lina klinem, czyli rozczarowania sezonu a teoria względności

Jak na Krytykę przystało, tekst ten będzie na wskroś krytyczny – traktować będzie bowiem głównie o tym, kto (jak do tej pory) sprawił nam największy zawód. Poza tym nie zostawię suchej nitki na hype’ie wokół Jeremy’ego Lina, tylko po to, by w niespodziewany sposób dojść do łączącej wszystkie wątki konkluzji.

Kiedy Kenny, Charles i Shaq rozmawiali w studio z EJ’em na temat największych rozczarowań, Barkleyowi udało się uroczo zabawić słowami, opisując jedną z drużyn, która po pierwszej kwarcie sezonu zasługuję na naganę: „I call them the Bullets, ‘cause I wanna shoot ‘em”. Mowa tu oczywiście o Washington Wizards. Cóż, trudno się dziwić takiej opinii. Czarodzieje ze stolicy są drużyną młodą, jak żadna inna pełną talentów (no, może poza Miami), z których pożytku nie robią. Bobcats dla odmiany są po prostu słabi, podobnie jak Detroit. I tak, jak ciężko winić kogoś, kto nie umie grać, za to, że grać nie umie, podobnie niezrozumiałe jest dla mnie obwinianie młodego zawodnika lub całej drużyny za to, że nie rozwijają się dostatecznie szybko. Szczególnie ciężko o progres w sytuacji, w której młode gwiazdki zupełnie nie mają od kogo się uczyć, z czyjego doświadczenia czerpać. Dla przykładu: w Orlando karierę kończył a później do trenerskiego sztabu wstąpił Pat Ewing, nieoceniona pomoc dla Dwighta (który i tak odrabiał pracę domową ćwicząc m.in. z Hakeemem).

Weźmy takich Raptors. Chuck wymienił ich jednych tchem z całą resztą drużyn zawodzących. Dużych szans nie dawał im też „ten drugi, co ze mną bloguje”. Wiadomo, kanadyjska drużyna w amerykańskiej lidze, składająca się od lat w głównej mierze z Europejczyków, która prawdopodobnie nie wygrałaby nawet Euroligi. Cóż prostszego niż wieszanie psów na zespole, o którym wszystkie znaki na niebie i ziemi krzyczą, by nie traktować go poważnie? Maksimum sympatii wobec składu z Toronto, to traktowanie ich z rezerwą – jak ubogiego krewnego z prowincji, albo z pełnym wątpliwości markowanym szacunkiem – jak księdza z wizytą po kolędzie.

Ale czy Raptors faktycznie tak słabo sobie radzą? Patrząc na bezwzględne dane: tak, bez dwóch zdań. W Konferencji lepsi są jedynie od najbardziej oczywistych pokrak i pechowców (wspomniani wcześniej Bobcats i Wizards oraz Nets) a jedno zwycięstwo więcej od nich mają nawet – radzący sobie tak dobrze, jak ścięgno Billupsa – Pistons. Czemu jednak mamy patrzeć jedynie na bezwzględne wartości, takie jak miejsce w tabeli? Takie spojrzenie ma sens w przypadku, gdy patrzymy na drużyny z czołówki, na title-contender’ów.  Wtedy nie obchodzi nas jak oni to robią, jaki mają skład, co robi trener – rozliczamy z wyników. Mogą grać najbrzydszą koszykówkę na świecie, nie segregować odpadków i nie chodzić głosować – mają wygrywać. Bez skrupułów wyśmiejemy każdego, kto powiedziałby, że piąte miejscu Lakersów na Zachodzie to całkiem dobry wynik. Miejsce w tabeli dobrze odzwierciedla potencjał ich składu, trenerskie umiejętności Mike’a Brown’a i wolne miejsce w salary cap. Kogo to obchodzi? Przecież to Lakers, kandydaci do tytułu! Mają (muszą!) wygrywać i tyle. Nikt nie zastanawia się czemu idzie im tak, a nie inaczej: nie myślimy o tym, że poza Umiarkowanie Dużą Trójeczką nikt tam nie gra w koszykówkę, że Kobe punktuje jak za czasów, gdy wybierał się na Plutona, że Pokój Na Świecie się nie sprawdza, a te 9 milionów trade exception jakoś nie przybliżają Lakersów do zobaczenia odbicia swoich oblicz w trofeum Larry’ego O’Briena.

Wystarczy o Lakers. Chodziło o zarysowanie ważnej dystynkcji w ocenianiu poczynań drużyn – tych z samej góry rozliczamy za wyniki, tych słabszych natomiast traktujemy proporcjonalnie do ich możliwości. Dunkami Nate’a podniecamy się bardziej niż wsadami Yao, bo wymagają od niego – dosłownie i w przenośni – wzniesienia się na wyższy poziom, podczas gdy w przypadku Minga wystarczyłoby, by stanął na palcach. Chociaż wiemy, że at the end of the day oba warte są tylko dwa punkty.

Te wszystkie pokraczne wywody zbliżają nas do konkluzji, że Raptors wcale nie radzą sobie tak źle. Skład mają słaby, to oczywiste. Ich największa gwiazda, spiritus movens ataku (23 punkty na mecz w tym sezonie) i najmniej produktywny gracz w obronie zarazem – Andrea Bargnani jest kontuzjowany. Podobnie, regularnymi występami nie mogą pochwalić się inni, solidnie punktujący gracze, Linas Kleiza i Jerryd Bayless. Mimo wszystko udaje im się wygrać np. z Celtics. Nigdy nie wiadomo bowiem skąd padnie cios – czy będzie to co do milimetra uszyta asysta, grającego bardzo solidny sezon, Calderona, czy może wsad wciąż uczącej się młodej gwiazdki, DeMara DeRozana, czy może seria celnych trójek Leandro Barbosy. Podobnie sprawa ma się z Cleveland czy Utah (o Spurs nie wspominając!); to drużyny po których mało kto spodziewał się dobrych wyników, a grają zupełnie sensowną koszykówkę.

Póki co wygląda na to, jakbym zamiast krytykować, wolał rozpływać się nad tym, jak to fajnie, że Wizards wygrali siedem spotkań, podczas gdy Chicago tyle samo meczy przegrało, wygrywając  przy tym 24 (w tym część bez Rose’a). Wiadomo – bywa różnie, każdy zespół boryka się ze swoimi problemami i nie należy w związku z tym usprawiedliwiać słabeuszy. Zgadzam się z tym w stu procentach (w końcu sam to napisałem), są jednak przypadki, gdzie zespół ma prawie wszystko, a wyników nie widać – i nikogo to już nie dziwi.

Fajny ten Lin, prawda? W każdym meczu bije jakiś rekord, wygrywa mecze dla Knicks, a wszystko to śpiąc na kanapie u brata! Do tego ta jego background story! Mimo, że oczy bolą już od kolejnych nagłówków ze sprytnie wplecionym nazwiskiem pierwszego skośnookiego Amerykanina w NBA, obiema rękami podpisuje się pod hype’m, który wokół tego gracza narósł w ostatnich dniach. Lin, bardziej niż buzzer-beater’ami, zachwyca mnie stałością formy w kontekście nagłego objawienia się jego talentu. Na usta ciśnie się pytanie „jak to możliwe, że nikt go do tej pory nie dostrzegł?!”. Bo to przecież nie jest tak, że Jeremy wypił eliksir królika Buggs’a z „Kosmicznego Meczu” albo nagle uwierzył w swoje możliwości, pokonując psychologiczną blokadę. W rozgrywkach preseason walczył przeciwko Wallowi jak równy z równym, a i w Golden State parokrotnie zdarzały mu się mecze, w których zdobywał po kilkanaście punktów lub trafiał rzuty równo z końcową syreną. Talent Lina jest niezaprzeczalny i był systematycznie rozwijany przez ostatnie półtora roku w NBA. Dlaczego jednak stało się tak, jak się stało? Odpowiedzią na to pytanie jest beznadziejna kondycja New York Knicks, drużyny, która w moim odczuciu radzi sobie najgorzej, proporcjonalnie do ilości talentu, doświadczenia trenera i ogarnięcia zawodników.

Pierwszy grzech główny Knicks: Carmelo. Chciał grać w big market, to gra. Szkoda, że zupełnie sam. Nie podaje w ogóle, a i trafiać powinien więcej. Nie należy jednak w stu procentach winić go za wyniki Nowojorczyków.  Odpowiedzialny za to jest bowiem trener Mike D’Antoni. Człowiek, który zapomniał, że nie jest już w Phoenix i że żeby móc nie bronić, trzeba zdobywać dużo punktów. Człowiek, który zapomniał, że nawet Kobemu, żeby zamknąć mecz przydaje się jakaś zasłona (nie mówiąc o rozpisaniu całej akcji) – jego taktyka na końcówki wszystkich spotkań, to klasyczne „piłka do Carmelo i niech się dzieje wola nieba!”. Ten człowiek zapomniał też chyba o tym, że podczas gdy Anthony i Amare to samograje, ich największy transfer lata – Tyson Chandler, potrzebuje rozgrywającego, który dostarczy mu piłki w ataku, a w obronie zawodników, którzy zdecydują zdać się na jego przywództwo.  Tylko w drużynie, w której panuje taki bałagan, podczas nieobecność Carmelo (najgorszy ballstopper współczesnego basketu), Stoudamire’a i Barona Davisa, miał szanse rozwinąć skrzydła zawodnik tak mądry, jak Jeremy Lin. Jedyne, czego potrzebował to trochę playing time i brak trutni wokół siebie.

Co dalej z Linem? Nie spodziewajmy się przesadnych fajerwerków. Jeremy na pewno pozostanie solidnym, klasycznym rozgrywającym; prawdopodobnie ligowym średniakiem. Jego wyczyny musiały po części wynikać z braku znajomości jego gry. Kobe, który sam przyznał, że nie wiedział wcześniej kim jest Lin, bo nie było go na odprawach z materiałami wideo, pod koniec meczu z Knicks oznajmił trenerowi, że to on będzie go kryć. Po raz kolejny w historii zespołu Knicks pokazali, że mają więcej szczęścia, niż rozumu. Jeremy’emu, który pokazał, że umie grać, poprzeczkę stawiamy wyżej, proporcjonalnie do dotychczasowych dokonań. Slogan ligi to „where amazing happens”. Liczymy, że erupcja talentu Lina nie będzie kolejnym zjawiskiem, które się w NBA zdarzyło, tylko potrwa niczym Steve Nash!

bjb

Kto do Orlando, kto na ryby?

Weekend gwiazd już za dwa i pół tygodnia, ogłoszenie rezerwowych, którzy w tymże meczu wystąpią już za dwa i pół dnia, można więc uznać, że to znak od boga Davida Sterna, by uprzedzić jego ruch i przekazać światu, kto tak naprawdę powinien wystąpić w Orlando. Podobnie jak przy głosowaniu na nagrodę MVP, także w przypadku Meczu Gwiazd rodzi się pytanie – nagradzać raczej za indywidualne osiągnięcia, czy też brać pod uwagę tylko zawodników z czołowych drużyn. Pytanie stare jak to o jajko i kurę, zamiast więc na nie jednoznacznie odpowiedzieć, przedstawiamy nasze typy, a ocenę pozostawiamy historii naszym trzem czytelnikom.

WSCHÓD

Skrzydłowi

Wybranie do pierwszej piątki Carmelo Anthony’ego zamiast Chrisa Bosha, świadczy o tym, ze po pierwsze primo, fani NBA nie znają się na koszykówce, po drugie primo, że warto oddawać 58025 rzutów w meczu, a przy tym nie zbierać, nie bronić i nie  wpływać pozytywnie na kolegów i po trzecie primo, ultimo, że ludzie wolą jednak oglądać na boisku ludzi, a nie dinozaury. A szkoda, bo Bosh rozgrywa świetny sezon, pogodził się z rolą trzeciej opcji w ataku Heat i wywiązuje się z niej doskonale, poprawił też grę w obronie, a od nieobecność Wade’a, tworzył z LeBronem jeden z najlepszych duetów w lidze. No i skoro być może Lakers będą mieli aż trzech graczy w Meczu Gwiazd, tym bardziej powinni ich mieć Heat.

Paul Pierce nie jest: ikoną stylu, posiadaczem ładnego zarostu, kimś, kto spędza zbyt dużo czasu na siłowni. Paul Pierce jest: mentalnym i boiskowym liderem Bostonu, jednym z najlepszych clutch-playerów w lidze (i to mimo, ze zawsze kończy mecze tym samym rzutem), jednym z najlepszych zawodników w historii jednej z najlepszych drużyn w historii. Dla Raya Allena i Kevina Garnetta czasy regularnych występów w Meczu Gwiazd należą już do przeszłości. To Pierce (poza Rajonem Rondo) powinien reprezentować schodzących ze sceny Celtics w Orlando.

Co roku historia się powtarza: Atlanta Hawks grają na tyle dobrze, że ktoś od nich powinien zagrać w Meczu Gwiazd. I zawsze pada na Ala Horforda i Joe Johnsona. W tym roku Horford odpada ze względu na kontuzję, a Johnson z powodu tego, że jak na to ile zarabia i jaką rolę powinien pełnić w drużynie, niebezpiecznie zbliża się do bycia Rashardem Lewisem z lat 2008-2010. Dlatego, a także z powodu mniejszej niż zwykle konkurencji wśród skrzydłowych  naprawdę dobrej gry Smitha, to on powinien reprezentować Hawks w Orlando. Należy oczekiwać, że za ten wybór zrewanżuje się przynajmniej jednym zagraniem w tym stylu.

Center

Obecność Roya Hibberta w tym zacnym gronie spowodowana jest tyleż postępami, który center Indiany robi z sezonu na sezon, ileż totalnym brakiem konkurencji na jego pozycji. Al Horford i Andrew Bogut są  kontuzjowani, Joakim Noah gra słabiej niż rok temu, a Spencer Hawes, który podobnie jak Hibbert dostaje dodatkowe punkty za świetne wyniki drużyny, ma jednak słabsze statystyki niż gracz Indiany, poza tym, kto chce oglądać w Meczu Gwiazd białe drewno? Dlatego do Orlando niech pojedzie Hibbert, niech zagra dziesięć minut, i niech się cieszy, bo w latach ’90 nie byłby nawet na kuponie do głosowania na pierwsze piątki.

Obrońcy

Rondooooooooooooo chciało by się zacytować Chris Webbera, patrząc na to, czego w tym sezonie dokonuję młody rozgrywający z Bostonu. Mimo iż wciąż nie umie rzucać, mimo że walczy z kontuzjami, mimo że jego koledzy albo, przy odrobinie fantazji w stylu Karla Malone’a mogliby być jego ojcami, albo przy odrobinę mniejszej fantazji, mogliby grać w Prokomie, Rondo jest chyba najlepszym klasycznym rozgrywającym w lidze. Nie zdobywa punktów z taką łatwością jak Chris Paul, nie jest tak dynamiczny jak Russell Westbrook i nie nakręca kontrataków z taką fantazją jak Steve Nash, ale we wszystkich tych dziedzinach znajduje się w ścisłej czołówce ligi, a do tego jest najlepszym obrońcą na pozycji numer jeden. I tak jak Chris Bosh powinien być w pierwszej piątce Wschodu zamiast Carmelo, tak rondo powinien w niej zająć miejsce Dwyane Wade’a.

Podobnie jak Smith i Hibbert, także Iguodala zaproszenie do Orlando zawdzięcza w większej mierze swoim kolegom i trenerowi, niż własnej rewelacyjnej grze. Andre gra bowiem bardzo dobrze, jest jednym z najlepszych obwodowych obrońców w NBA, a w kategorii najlepiej lądujących piłkę z góry od lat znajduje się w czołowej piątce ligi, ale nie jest All Starem w klasycznym tego słowa znaczeniu. Bo ani nie ma rewelacyjnych statystyk (13, 6 i 5), ani nie jest zdecydowanym liderem swojej drużyny, ani nie jest wielką gwiazdą, która promuje ligę na całym świecie. Ale że ktoś z Sixers w Meczu Gwiazd zagrać musi, lepiej, żeby był to efektowny Iguodala, niż np. Elton Brand. A że na mecz przemyka się kuchennymi drzwiami jako obrońca, chociaż bliżej mu do niskiego skrzydłowego? Top tylko dowód na to, że klęska nieurodzaju dotknęła w tym roku nie tylko centrów, ale i skrzydłowych.

Wreszcie! Po Smithach i Iguodalach, oto ktoś, kto na występ w Orlando zasłużył własną efektywną i efektowną grą, a nie tym, że gra w dobrej drużynie! Jennings zadebiutował w NBA w wymarzony sposób, jako Rookie doprowadził swój zespół do Play-offów, w jednym z meczów zdobył 55 punktów i był, wraz z Andrew Bogutem, liderem i przywódcą świetnie zapowiadającej się drużyny z piwnej stolicy USandA. W drugim sezonie Brandon, podobnie jak cała ekipa Bucks, zaliczył spory regres i można było się obawiać, czy młody rozgrywający nie pójdzie śladem swojego kolegi z draftu, Tyreke’a Evansa, który po zdobyciu nagrody debiutanta roku dość mocno umarł. W sezonie Jennings notuje jednak najlepsze w karierze zdobycze punktowe, skuteczności z gry, za trzy i z linii osobistych, a także prowadzi drużynę z Milwaukee do niezłych wyników i to mimo, że niemal każdy z najważniejszych jej zawodników stracił już po kilka meczów z powodu rożnych kontuzji. A w samym Meczu Gwiazd można oczekiwać, że Jennings wraz z Dwightem Howardem wyzwą na alley-upowy pojedynek Chrisa Paula i Blake’a Griffina.

ZACHÓD

Skrzydłowi

O postępach, jakie z sezonu na sezon robi Kevin Love pisaliśmy już wiele razy, dlatego teraz możemy skoncentrować się na tym, czego skrzydłowy z Minneapolis dokonuje w tym roku. A dokonuje rzeczy wielkich jak stopa Willa Perdue; w pierwszych piętnastu meczach sezonu zaliczał double double, i były to double double na poziomie 25-15, a nie Marcinowe 15-10, trafił fantastyczny rzut za trzy, który dał Wolves zwycięstwo w meczu z Clippers, jest liderem drużyny, która obok tychże Clippers może zaliczyć największy postęp z sezonu na sezon i pokazuje na każdym kroku, że nie trzeba mieć dwumetrowego wyskoku, żeby wygrywać walkę o zbiórki z wyższymi o głowę rywalami. I nawet chamskie zachowanie w meczu z Houston  nie zmieni faktu, że wszyscy kochają Kevina Love.

Wygląda na to, że po zakończeniu kariery przez Brandona Roya, LaMarcus Aldridge zajmie jego miejsce w Meczu Gwiazd, które co roku przypada drużynie z Portland. Blazers bowiem, to ekipa, która o mistrzostwo raczej nie powalczy, ale w tym składzie i z tym trenerem będzie grać w Play-offach regularnie. Aldridge na miejsce wśród rezerwowych zasłużył nawet bardziej niż “gwiazdy” ze wschodu w stylu Roya Hibberta, bo i statystyki ma bardziej okazałe (24, 9 i 3) i jest zdecydowanym liderem swojej ekipy.

Ostatnie miejsce dla skrzydłowego zachodu równie dobrze mogło przypaść Danilo Gallinariemu (ale właśnie złapał kontuzję), Timowi Duncanowi (ale jest stary i rozgrywa najgorszy sezon w karierze), Luisowi Scoli (ale ma przeciętne statystki, a nawet z lepszymi nie łapał się  na Mecz Gwiazd), DeMarcusowi Cousinsowi (ale jego drużyna jest ścierwem, a nie powinna być), bądź Staremu Gasolowi (ale trzech zawodników z tak marnej ekipy to lekka przesada). Nasz wyborów padł więc na silnego z Utah, bo i statystyki ma przyzwoite (16, 10 i 2) i jego drużyna gra lepiej niż można było oczekiwać (aktualnie piąte miejsce na zachodzie) i Millsap to dający nadzieję wszystkim niekoniecznie utalentowanym, za to bardzo pracowitym zawodnikom, że sukces w NBA jest w ich zasięgu. Niech ma.

Center

Co prawda Grizzlies grają zdecydowanie poniżej przedsezonowych zapowiedzi  i oczekiwań, ale jest to w dużej mierze spowodowane kontuzją ich lidera, Zacha Randolpha. Pod jego nieobecność jeszcze większa odpowiedzialność spała na Młodego Gasola i ten wywiązuję się z niej co najmniej przyzwoicie. Ma niezłe statystyki (15, 10 i 3, a także ponad dwa bloki na mecz), wraz z Rudym Gayem i Mikem Conley’em jest liderem stosunkowo młodej drużyny z Memphis i także dzięki małej konkurencji na zachodzie (bo Gortat gra w słabej drużynie, a Nene ma słabsze od Gasola statystki) zasłużył, by zagrać w Meczu Gwiazd w miejsce swojego starszego brata, Starego Gasola.

Obrońcy

W przypadku Steve’a Nasha na wyniki jego drużyny warto patrzeć jedynie w tym sensie, że bez niego Suns byliby gorsi nawet od Charlotte. I choć Phoenix w Play-offach nie zagrają, to czego w tym roku (i w siedmiu poprzednich) dokonuje Kanadyjczyk, przejdzie do historii NBA. Znów jest liderem klasyfikacji asyst w całej lidze, znów rzuca z absurdalnie dobrą skutecznością (56 proc. z gry, 45 za trzy i 88 z linii osobistych), znów prowadzi złożoną z przeciętnych zawodników drużynę do w miarę przyzwoitych wyników i znów kreuje Marcina Gortata niemal na gwiazdę ligi. I za to wszystko, a także za to, że za rok uratuje Knicks, zasłużył sobie na wyjazd do Orlando na koszt ligi.

Thunder są liderem całej NBA i choćby z tego powodu należą im się dwa miejsca w Meczu Gwiazd. Ale nawet gdyby Oklahoma była na siódmym miejscu na zachdozie, i tak jej rozgrywający zasłużył na występ w Orlando. Znów ma świetne statystyki (22, 6 i 5), znów w każdym niemal meczu pokazuję, że wśród rozgrywajacych jedynie Derrick Rose może się z nim równać jeśli chodzi o dynamikę i wyskok, i wreszcie znów sprawia, że czasem można zastanawiać się kto jest liderem lidera ligi (chociaż tak naprawdę to nie, wiadomo, że jest nim jednak Durant).

Ty Lawson, podobnie jak np. Millsap, to przykład zawodnika, który na Mecz Gwiazd załapie się głownie dzięki świetnej postawie swojej drużyny. Ktoś z Denver zagrać musi, a skoro Gallinari sam się wyeliminował z tych rozważań ze względu na kontuzję, miejsce dla Nuggets powinien zając Lawson, który ma ten dodatkowy atut, że daje nadzieję wszystkim karłom, iż nikczemny wzrost to jeszcze nie koniec świata i można sobie poradzić nawet w tak zaludnionej przez Guliwerów lidze, jak NBA.

Tak to naszym zdaniem powinno wyglądać, choć przyznać należy, że kilku naprawdę ciekawych zawodników w Orlando nie zagra, chociaż z pewnością zrobiliby tam więcej zamieszania niż np. Paul Millsap, czy Roy Hibbert. Jednak wyniki drużyn, w których grają chociażby Monta Ellis, Kyrie Irving, czy Deron Williams, nie pozwalają na branie ich pod uwagę. Jeden Nash wystarczy. Oby za rok wszystko wyglądało inaczej, bo w Orlando druga kwarta, podczas której zameldują się na boisku zmiennicy, nie będzie czymś, co tygrysy lubią najbardziej.

TPB.

MARUDZICIE?

Spróbujcie mieć sesję, oglądać mecze i o nich pisać. Nie wspominając o posiadaniu życia.

 

PS. Post – nomen omen – w kategorii “ŻYCIE”.

Daily KATOWNIK-O-METER: 17/01/2012

Katownik nocy

LeBron James, ocena 3,5/5

Suche statystyki (33 punkty, 10 asyst, 5 zbiórek, ponad 50 proc. skuteczności z gry) nie w pełni oddają to, czego w meczu przeciwko San Antonio dokonał król bez korony. Po pierwszej połowie, kiedy Heat przegrywali czternastoma punktami, a Spurs grali swoje i bez specjalnego wysiłku zdobyli 63 oczka, wydawało się, że to Tony Parker będzie kandydatem do katownika nocy. Jednak w drugiej odsłonie LeBron wziął sprawy w swoje ręce. W samej trzeciej kwarcie zdobył 17 punktów i dobrze współpracował z Mikiem Millerem, który w swoim pierwszym meczu w tym sezonie trafił wszystkie ze swoich sześciu prób za trzy. James miał też najlepszy w drużynie współczynnik +/- + 19 i trafił aż cztery z sześciu trójek. LeBron miewał już w tym roku bardziej okazałe statystki, ale to w meczach takich jak ten, kiedy drużynie nie idzie, można poznać prawdziwą wartość jej lidera. A takim, zwłaszcza pod nieobecność Dwyane’a Wade’a, jest w Miami James.

Kalecznik nocy

Richard Jefferson, ocena -3/-5

Jamesowi byłoby z pewnością trudniej poprowadzić swoją drużynę do sukcesu, gdyby jego odpowiednik po stronie Spurs, Richard Jefferson, zagrał chociaż w połowie tak jak on. Niestety dla San Antonio, dla ich niskiego skrzydłowego wtorkowy wieczór był koszmarem. Jefferson nie trafił żadnego z zaledwie trzech rzutów z gry, nie był ani razu na linii osobistych, zebrał tylko dwie piłki i zanotował pięć asyst. Miał co prawda zerowy bilans +/-, a taki na przykład Cory Joseph aż -20, ale kim jest Cory Joseph? A Jefferson, choć najlepsze lata ma już za sobą, jest wciąż renomowanym zawodnikiem i można od niego oczekiwać “nieco” więcej.  W dodatku w talenty defensywne Jeffersona nie wierzy chyba nawet jego trener, bo gdy LeBron dokonywał masakry w trzeciej kwarcie, za jego krycie odpowiadał Kawhi Leonard, a później wspomniany już Joseph.

TPB.

Daily KATOWNIK-O-METER: 16/01/2012

Katownik nocy

Josh Smith, ocena 3,5/5

Tym razem meczów było aż jedenaście, ale prawdziwego katownika ze świecą szukać. Dlatego nagrodę dostaje łże-katownik, który pod nieobecność podkoszowego lidera Atlanty, Ala Horforda, wziął na siebie więcej obowiązków i wywiązał się z nich przyzwoicie. Piętnaście zbiórek to wynik godny Kevina Love, a dwudziestoma ośmioma punktami nie pogardziłby nawet Kobe (tym bardziej, że Smith zdobył je na gortatowej skuteczności 13/19 z gry). Ponieważ jednak był to mecz przeciwko Toronto, a Smith miał bilans +/- zaledwie +1, zamiast czterech Jezusków, Josh dostaje o pół mniej, za to bardzo korzystne zdjęcie!

Kalecznik nocy

Kemba Walker, ocena -3/-5

O ile z prawdziwym katownikiem był problem nieurodzaju, a tyle w przypadku kalecznika kandydatów było aż za dużo. Marco Belinelli, Joakim Noah, Marvin Williams, Brandon Bass, Jason Kidd – wszyscy ci zawodnicy o poniedziałkowym wieczorze woleliby szybko zapomnieć. O “zwycięstwie” debiutanta z Charlotte zdecydowała ogromna ilość oddanych rzutów (21, z czego trafił zaledwie sześć), oraz najgorszy w drużynie i gorszy nawet od ostatecznego wyniku współczynnik +/- -21. Poza tym Hornets przegrali z Cavaliers, a nie Bulls, a Kemba przegrał, i to z kretesem, pojedynek dwóch rozgrywających pierwszoroczniaków – Kyrie Irving zdobył 25 punktów i to przy dobrej skuteczności, miał też więcej asyst od Kemby.

TPB.