Jeśli nie Oksford, to co?

Powszechnie wiadomo, że schyłkowość każdego okresu sprzyja potrzebie jego podsumowania. W przypadku ligi wydarzeniem wyznaczającym koniec pierwszej części sezonu jest All-Star Weekend. Mimo to wybory do meczu gwiazd i konkursu wsadów ustępują pod względem ciekawości tegorocznemu wyścigowi po tytuł MVP sezonu zasadniczego. Konkurentów jest sporo, ale w zasadzie wszyscy są żadni. Kogo bierzemy pod uwagę?

Derrick Rose


“Fast don’t lie”, bez dwóch zdań. CHYBA najbardziej prawdopodobny wybór póki co. Skłamałbym przyznając, że to kandydat murowany. Mamy do czynienia z ogólną podnietą rozgrywającym Chi-Town, która – szczególnie po wyczynach na mistrzostwach świata w Turcji – jest jednak dosyć zrozumiała. Po pierwsze, chłopak, który rozgrywa raptem trzeci sezon profesjonalnej koszykówki, zdecydowanie poprawił statystyki. Ze średnią 24,5 punktów na mecz, ponad 8 asyst i 4,6 zbiórki plasuje się w czołówce NBA w każdym z rankingów z osobna. Poprawił się praktycznie w każdym elemencie gry. Najbardziej istotny wydaje się być jednak wzrost skuteczności rzutów za trzy punkty – z marnych 27% z zeszłego sezonu (o sezonie pierwszym nie wspominając), do przyzwoitych 37%. Co ważne, w momencie pisania tego tekstu Rose ma już tyle celnych trójek, ile w debiutanckim sezonie miał oddanych (czyli 72, a wtedy tylko 16 celnych). Rzuca więc o wiele więcej niż wcześniej, i to przy przyzwoitej skuteczności. Arsenał jego zagrywek wzbogacił się więc o kolejną, jeszcze-nie-zabójczą broń (są oczywiście rozgrywający rzucający lepiej). D-Rose znany jest jednak głównie ze swojej szybkości, skoczności i niesamowitej dynamiki oraz body control. W momencie, w którym może on punktować z każdego miejsca na parkiecie mamy do czynienia z klasycznym pick your poison. Dodatkowym atutem jest dyspozycja Bulls, którzy pod wodzą Toma Thiboudeau są trzeci na wschodzie (z bilansem 31-14), wyprzedzając takich pewniaków jak Orlando Magic. Lepsi są również od dobrych, choć chimerycznych jak do tej pory Knicks i Hawks. Miejsca ustępują tylko starej, dobrej trójce z Bostonu i tej jeszcze nieopierzonej z Miami. Wszystko to zmagając się nieustannie z kontuzjami: najpierw Carlosa Boozera, a teraz Joakima Noah. Drużyna funkcjonuje zaskakująco dobrze, szczególnie w obronie każdy element zdaje się trybić, ale spiritus movens zespołu z Chicago to zdecydowanie Rose. Czy to wystarczy, żeby koronować go MVP? Nie jestem do końca przekonany. Jasne, jest świetny, ale to za mało by być uznanym najbardziej wartościowym zawodnikiem najlepszej ligi świata. Oceniając go wypaczamy obraz patrząc przez pryzmat postępu jakiego dokonał. Osiągnął wysoki poziom, ale jest paru grających tak już od lat, chociażby…

Dirk Nowitzki

Laureat nagrody dla najbardziej wartościowego zawodnika NBA sprzed 4 lat też radzi sobie nieźle. Do czasu jego kontuzji kolana Mavericks byli niemalże nie do pokonania. Deptali po piętach fantastycznym w tym sezonie Spurs, bilans mieli lepszy od aktualnych podwójnych mistrzów z Los Angeles. Niestety dobra dyspozycja nie trwała wystarczająco długo, żeby Dallas było w stanie zagrozić San Antonio. Mimo wszystko Marc Cuban może być dumny zarówno ze swoich Mavs (legitymujących się bilansem 29-15, który daje im trzecie miejsce na zachodzie) jak i z dyspozycji Niemca. Dirk w koszykówkę na najwyższym poziomie gra nie od dziś, ale to aktualny sezon jest dla niego szczególny. Jego tegoroczne osiągi statystyczne po raz kolejny nie odbiegają od średniej kariery, co świadczy o tym, że trzyma wyrównany poziom – z wyjątkiem wskaźnika skuteczności rzutów z gry, który wynosi niecałe 52% i jest lepszy od życiowej średniej o 4 punkty procentowe. Tak, fajerwerków nie ma, ale trzeba wziąć pod uwagę, że od powrotu po przerwie Dirk nie jest sobą (co pozwolił sobie ostatnio dość otwarcie zaobserwować J.J.Barea). Mamy więc kolejnego zawodnika, który nie dość, że jest zdecydowanym liderem drużyny o co najmniej playoffowych aspiracjach, to jeszcze dodatkowo jego personalne osiągi robią wrażenie. Czy Nowitzki jest najbardziej wartościowym zawodnikiem? W Dallas – tak, w całej lidze – nie. Ale ale, spośród tych, którzy zdobyli już wcześniej tytuł MVP jest jeszcze przecież…

Kobe Bryant

Weteran, który honory za bycie najlepszym zebrał rok po Dirku. O Kobem nic odkrywczego powiedzieć się nie da. Fakt faktem, że od czasu powrotu z Plutona statystyki Bryanta nie są tak imponujące jak wcześniej. Nie jest już młokosem. Minął czas kiedy Phil Jackson pozwalał mu się wyszaleć (swoją drogą parę dni temu obchodziliśmy piątą rocznicę pobicia przez Kobe’go oficjalnego rekordu NBA w ilości punktów zdobytych w meczu przez zawodnika, który nie nazywa się Wilt Chamberlain. Black Mamba rzucił wtedy Toronto 81 punktów). Nie oznacza to jednak, że Kobe’mu nie zdarzają się rewelacyjne mecze, jak na przykład ten z Golden State, gdzie razem z Monta Ellisem urządzili sobie pojedynek strzelecki. Tegoroczne statystyki nie są najlepszymi w jego karierze i dowodzą raczej tendencji spadkowej, jednak wciąż są na bardzo dobrym poziomie 25 punktów, 5 asyst i tyleż zbiórek na mecz. Niższą średnią punktową można tłumaczyć faktem, że mimo iż Kobe zdecydowanie dowodzi swoją drużyną, to ma w niej co najmniej dwóch pomocników na miarę All-Star. Dlatego też brzemię zdobywanie punktów jest rozłożone bardziej równomiernie. Kobe-haterzy powiedzą, że to go nie usprawiedliwia. I nawet gdyby mieli rację, to Kobe-loverzy mają w ręku argument ostateczny – zamykanie meczów. Tutaj nie o czym dyskutować – faktem jest, że Kobe przez 14 lat grania w NBA wyrobił w sobie instynkt zabójcy. Nawet jeżeli zdarza mu się z trudem zdobywać punkty, niemal pewne jest, że w clutch moments można na nim polegać. Jak bumerang powraca to samo pytanie: “czy to, że dany zawodnik jest liderem drużyny z realnymi szansami realizacji mistrzowskich zakusów wystarczy, by ogłosić go MVP?”. To chyba jednak ciut za mało. Znowu, zawodników pełniących taką rolę jest w lidze kilku – nie wspominając o tych z mniej liczących się drużyn. Najbardziej wartościowego zawodnika powinna charakteryzować dodatkowa jakość – dominacja. Kiedy słyszę to słowo, do głowy przychodzi mi…

Dwight Howard


Jakie inne słowo, poza „dominacją” pasuje do zawodnika, który jest:
– czwarty w klasyfikacji skuteczności rzutów z gry (trafia średnio 58% procent oddawanych rzutów w każdym meczu),
– drugi w zbiórkach (niemal 13,5 na mecz),
– czwarty w blokach (2,24) i
– trzeci jeżeli chodzi o ilość zdobytych double-doubles (częściej niż w co trzecim meczu notuje podwójne zdobycze punktowe i zbiórki)?
Dodatkowo w każdym meczu zdobywa średnio prawie 25 punktów i ponad 13 zbiórek. W zeszłym roku i dwa lata temu dostał wyróżnienie Defensive Player of The Year. Poza imponującymi statystykami sama jego obecność sprawia, że zawodnik wjeżdżający pod kosz musi się dwa razy zastanowić nim odda rzut. Mimo szacunku dla wyników jakie osiąga, oraz faktu, że jest obecnie zdecydowanie najlepszy centrem na świecie, nie jest graczem kompletnym. Brakuje mu koordynacji i zwinności; nie ma tych kocich ruchów, co choćby jego mentor Hakeem Olajuwon. Braki nadrabia niesamowitą siłą i atletyzmem. Jasne, fajnie patrzeć to jak kończy alley-oopy, albo jak czyści deskę, ale prawda jest taka, że jest to bardziej monstrualna maszyna, niż zawodnik z finezją. Gdyby tytuł przyznać jemu, Tim Duncan miałby prawo się obrazić. Tym, czego jemu brakuje, w nadmiarze zostali obdarzeni…

Kevin Durant, Carmelo Anthony, Amar’e Stoudemire, Kevin Love i Blake Griffin.

Powód dla którego każdy zawodnik z tej piątki, mimo że zdecydowanie jest graczem wyjątkowym, nie ma szans na tytuł MVP, to to, że nie spełnia któregoś z wymagań spełnionych przez poprzedników. Wszyscy są świetnymi zawodnikami, notującymi imponujące statystyki. Do tego wszyscy za wyjątkiem Kevina Love gwarantują niezapomniany show, ucztę dla oka. Każdy z nich ma jednak widoczne braki, których MVP mieć absolutnie nie może. Durantula za słabo broni i zbiera, Amar’e (mimo, że i tak się ogarnął) też nie jest zawodnikiem obrony, Love i Griffin grają w w drużynach tak słabych, że gdyby ich w nich nie było przegrywałyby nawet ze Sportino Inowrocław. A Carmelo? Sorry, Carmelo who? Nie rozumiem fenomenu tego gracza. Jest pulchniutki (ale nie w ten fajny sposób jak chociażby „Big Baby” Davis), świetne mecze przeplata ze słabymi, a przede wszystkim nie chce grać dla swojej drużyny. Melo-drama, wtf?

Jaki wniosek płynie z moich rozważań? Wszyscy się nadają, ale tak naprawdę żaden się nie nadaje? Dokładnie tak. A skoro tak, to rodzi się pytanie „What should I do?”… Oczywiście, nie zapomniałem o największym schwartzcharakterze NBA AD 2011. Dlaczego MVP sezonu zasadniczego powinien zostać…

LeBron James


Nie oszukujmy się, LeBron ma wszystko. Przede wszystkim ma drużynę o mistrzowskich aspiracjach. Mówicie, że to drużyna Wade’a? Może i tak, ale fakty mówią same za siebie – to James dominuje. Choć przychodzi mi to z trudem, muszę przyznać, że dominuje na każdym froncie i to przez duże „d”. Zarówno w ataku jak i w obronie. I co z tego, że statystyki indywidualne ma słabsze niż w Cleveland? Po pierwsze, różnica nie jest aż tak znacząca (średnio zdobywa około 3 punktów na mecz mniej niż w zeszłym sezonie – ale to chyba żadna różnica, kiedy gra się z Wadem i Boshem w jednym zespole). James naprawdę ma wszystko. To sprinter w ciele kulturysty, obdarzony zwinnością rzadko spotykaną w przypadku osoby o jego wzroście. Ma nieograniczone możliwości – teoretycznie mógłby z powodzeniem grać na wszystkich pozycjach. Jest zdecydowanie najlepszy. Dowód? Popatrzcie jak Cleveland radzi sobie po jego odejściu. Z potentata do tytułu mistrza, spadli w najgorsze ligowe doły i mają matematyczne szanse pobić niechlubny rekord Philadelphii z 1973 roku: 9-73! Wiem, odeszli też Ilgauskas i West, ale umówmy się – to nie oni stanowili o sile zespołu. Miami przed przyjściem Jamesa było zespołem zdecydowanie playoffowym. Oczywiście skład się zmienił, ale apetyt na pierścienie pozostał. Po totalnym remanencie, z klasy średniej-wyżej trafili do ścisłej czołówki. Wiadomo, że nie są prawdziwą drużyną, ale wygrywają – nawet gdy trio nie gra razem. Skoro o trójce mowa: Wade, który jest u siebie, zanotował statystyczny spadek liczby zdobywanych punktów i zbiórek (odpowiedni o średnio 1 punkt i 2 zbiórki w meczu) przy wzroście ilości asyst o 2 na mecz. Chris Bosh aka Rozczarowanie Sezonu rzuca średnio aż o 6 punktów w każdym meczu mniej, niż w ubiegłym sezonie. Dodatkowo gorzej zbiera i blokuje. A LeBron? Wielka gwiazda, która przez całą profesjonalną karierę grała w drużynie ułożone specjalnie pod niego, gdzie mógł robić dosłownie wszystko i robił to z niezłym skutkiem (za co nagrodę trenera roku dostał Mike Brown). Spodziewałem się większego spadku statystyk, niż 3 punkty na mecz (przy pozostałych wskaźnikach praktycznie bez zmian), co i tak pozwala mu zdobywać bardzo solidne 26 punktów, 7 zbiórek i asyst w każdym meczu. Come on!
W gruncie rzeczy sam się dziwię, że to piszę. Nie lubię Jamesa tak samo, jak pozostałe 6 miliardów ludzi na Ziemi. Jest egocentryczną dziwką, a po niektórych jego wypowiedziach zastanawiam się czy faktycznie można by być tak bezmyślnym/niewrażliwym. The Decision, kampania LeBron Rise i milion beznadziejnych tekstów (ze świeższych akcji ostatnio obśmiał Dwayne’a za migrenowe okulary, a ciut wcześniej „pogratulował” zdobycia 32 punktów Mike’owi Millerowi mówiąc, że „w końcu pokazał, że jednak potrafi być przydatny dla drużyny”). Cały myk polega na tym, że on pod każdym pozakoszykarskim względem jest beznadziejny. Rad, nie rad – taka jest prawda i w tym tkwi jego siła, co zauważył Reggie Miller radząc mu, żeby był najgorszym draniem, jakim tylko może być. Pamiętacie fatalny początek sezonu Miami? A pamiętacie mecz z Cleveland, który rozpoczął winning-streak Heat? To jednak o czymś świadczy. Nie chce sugerować, że James czerpie motywację z braku przychylności kibiców (i nie tylko) względem niego – gdyby tak było, powinien szybko zgadać się z Ronem Artestem i wziąć numer do jego psychiatry. Wydaje mi się jedynie, ze Król w końcu zaakceptował siebie i swoją rolę w lidze, jakby odpowiadając na samemu sobie zadane pytanie „What should I do? Should I accept my role as a villain?”. Może jest rozkapryszony i woli grać w kosza z fajniejszymi dzieciakami niż te z Cleveland, ale ma do tego prawo – w końcu sam zrezygnował z części pensji tylko w tym celu.
Wiem, że będę tego żałował do końca życia – there you have it: po pierwszej połowie sezonu LeBron James zasługuje na tytuł MVP.

 

bjb

I’m HOT, you’re NOT! Część druga – kocury

Czyli jednorazowy, subiektywny przegląd koszykarskich stylówek. Nie będzie komentarzy butów, ciuchów, ani innych pierdół. Wyłącznie moje impresje, dotyczące tego, jak gracze prezentują się na parkiecie. Pierwsza piątka kozackich stylów:

1. Andris Biedrins

Historia Andrisa przypomina trochę losy Andreia Kirilenki jeżeli chodzi o przemiany. Różnica jest taka, że Andris wkraczając w świat wielkiej koszykówki nie był anonimowy. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale zanim zaczął grać w koszykówkę był gwiazdą boysbandu. Zespół nagrał tylko jedna piosenkę, która okazała się być ogólnoświatowym hitem na miarę Dragostea Din Tei lub Barbary Steisand. W momencie rozpoczęcia profesjonalnej kariery koszykarskiej w Stanach biedny Andris, artystyczna dusza, nie mógł eksperymentować z imagem, gdyż obowiązywał go kontrakt z dawnego zespołu muzycznego dotyczący wizerunku grzecznego chłopca. Gdy ów kontrakt stracił ważność Łotysz mógł wreszcie fryzurą wyrazić zażyłość, jaka łączyła go z Tomkiem Hajto, którego poznał w pewnym gejsza-barze na Mundialu w Korei i Japonii w 2002 roku. 3 lata musiał czekać, aby wreszcie móc razem z Tomkiem i innymi reprezentantami Kwiatu Polskiego Melanżu Futbolu nałożyć na włosy brylantynę (jak każdy normalny, elegancki człowiek) i uderzyć w klabing. W kuluarach krążą głosy, że również pan Perszing miał swój wkład w kreację Andrisa.

Oto wersja meczowa:

oraz wyjściowa.

Lata mijały, a drogi łotewskiego koszykarza i polskich piłkarzy i mafiozów zaczęły się rozchodzić. Andris postanowił skończyć liceum, co bardzo nie spodobało się Jackowi Wiśniewskiemu (tylko oficjalnie poza kadrą). To właśnie w szkole Biedrins poznał Leszka Balcerowicza, z którym od razu złapał wspólny język. Gdy tylko dostał stypendium i czerwony pasek, postanowił dać temu wyraz kolejną fryzurą.

Tajemnicą poliszynela jest, że to Leszek namówił go na zmianę fryzury. Argumentował faktem, że wystarczy tylko założyć rejbany-zerówki i można wbić do każdego klubu w stylówce na nerda.

2. James Harden

Człowiek-broda. Możecie myśleć, że życie osoby, która wygrała prestiżowy zarostowy pojedynek z Baronem Davisem usłane jest różami – w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Położnik przyjmujący poród dziecka Pani Harden spędził 3 dni w Garwolinie po tym, co przeżył. To dlatego, że przed pojawieniem się noworodka i łożyska, mama Jamesa urodziła jego brodę. Zawodnik Ohlahoma City przeżył prawdziwą szkołę życia, kiedy musiał nauczyć się jak się golić już trzeciego dnia życia! I od razu od zgolenia miał dwudniowy zarost! Wszyscy wiemy jak paskudne są dzieci w wieku szkolnym, bezlitośnie wyśmieją każdą inność. James jako wybryk natury w każdym środowisku był outsiderem. W wieku 13 lat ortodonci zaordynowali mu specjalny aparat korygujący zgryz – tak silnie zniekształcała go broda.

Nikt nie wie jak to się stało, że Jamesowi udało się okiełznać swoją szaloną brodę i jakoś z tym żyć. Mówiąc zupełnie poważnie, Harden jest jedynym z niewielu świeżaków w NBA, którzy bez pomocy stylistów potrafią się jakoś ubrać. Poniżej kolejna próbka.

Wieść gminna niesie, że James zaczął nosić okulary, muszki i pulowerowe kardigany, gdy dowiedział się, że Biedrins dostał stypendium…

3. Brian Cardinal

Brian to prawdziwy koszykarski fenomen. Przede wszystkim ma 10 palców, poza tym – ciężko powiedzieć.  Koledzy z Dallas przezywają go Ben, w nawiązaniu do Benjamina Buttona. Żart polega na tym, że nikt nie wie ile tak naprawdę ma lat. Alexis Ajinca, z którym Cardinal notorycznie spędza razem czas na ławce Mavericks twierdzi, że słyszał od Briana o jego pojedynku one-on-one z Jamesem Naismithem.  Kolejny kolega z aktualnej drużyny, jeden z szybszych ludzi świata, Rodrigue Beaubois również stroił sobie żarty z leciwego centra. Powiedział kiedyś w wywiadzie dla Życia Warszawy, że Brian jest tak stary, że często usypia podczas meczów. Tego nie wiemy, ale udokumentowane są przypadki, kiedy ziewa, będąc na parkiecie.

Miejsce w naszym rankingu pan Brian zawdzięcza swojemu profesjonalnemu podejściu do sportu i życia – ten człowiek naprawdę o siebie dba. Kto z was nie chciałby tak wyglądać w wieku stu lat?

4. Luke Harangody

Kto by pomyślał, że taki grzeczny chłopiec ze zdjęcia powyżej odważy się na tak odpowiedzialną misję… Rok przez wybraniem go w drafcie przez Boston Celtics, otrzymał anonim zapraszający go na spotkanie na bostońskim cmentarzu. Z początku wahał się, jednak od czasu kiedy nie pocałował tej dziewczyny na balu, obiecał sobie, że już zawsze będzie żył chwilą. Okazało się, że zaproszony został na spotkanie grupy Obrońców Białości. Jakby tego było mało trafił mu się najbardziej prestiżowy oddział – ten zorganizowany wokół Celtics, drużyny z najdłuższą tradycją białych dryblasów w za krótkich spodenkach. Stowarzyszenie to założył Brian Cardinal w 1892 roku (czyli rok po wymyśleniu koszykówki i pamiętnym pojedynku z Naismithem), aktualnie prezydenturę po Chrisie Mullinie przejął Greg Ostertag. Jedynym punktem statutowym organizacji Obrońców Białości jest bycie białym koszykarzem i posiadanie fryzury nawiązującej stylistyką do chlubnych czasów apartheidu. Chris zaproponował mu podpisanie cyrografu – miejsce w NBA w zamian za pełną kontrolę stylówy przez stowarzyszenie. Dwa dni później zrobiono to zdjęcie.

Rok później, już z wygolonymi bokami, Luke spełnił swoje największe marzenie – siedział na ławce Celtów. Kiedy zdarzało mu się zagrać, z dumą reprezentował ideały stowarzyszenia (którego od przyszłego sezonu ma być skarbnikiem!).

5. Chris Andersen

Żarty żartami, ale to jest prawdziwa stylówa pełną gębą! Komentarz wydaje się zbędny więc ograniczę się do minimum. Zaczęło się niewinnie, od inspiracji The Crazy Town…

Gdy wróciła moda na grunge, Chris odświeżył swój look na Kurta Cobaina…

Jednak gdy tylko dowiedział się o stypendium naukowym Biedrinsa pogratulował mu w charakterystyczny dla siebie sposób…

I sam postanowił pójść do szkoły. Tam jednak drugiego dnia jako pierwszy usnął na akademikowym melanżu i skończyło się to w taki sposób:

Pod względem pomysłów na autokreację Chris bije wszystkich na głowę, dlatego własnie w 2009 został uhonorowany nagrodą Dos Equis’ Most Interesting Man In The World. Ciekawi jesteście co jeszcze wymyśli? Stay thirsty, my friends…

 

bjb

What a night!

Przegrałem życie, bo nie obejrzałem wczoraj żadnego spotkania. Porażka o tyle większa, że mecze kozackie i do tego o ludzkich porach. Miami wyrwało zwycięstwo Oklahomie, Boston upokorzył Lakersów na ich terenie, mimo 41 punktów Kobe’go. Żadne z tych wydarzeń nie było jednak prawdziwym clue wieczoru. Dwa dni po najlepszym meczu w karierze Gortat zagrał jeszcze lepiej! I znowu powtórzył się motyw jednej kwarty, tylko, że tym razem drugiej. Fajna relacja z występu Marcina tutaj, tu natomiast recap meczu z dwoma dość konkretnymi wsadami Polaka (pick-and-roll z Hillem akcją dnia według ESPN).

Jeżeli Robin jest Robinem, to Gortat jest Batmanem!

 

bjb

I’m HOT, you’re NOT! Część pierwsza – niewypały

Czyli jednorazowy, subiektywny przegląd koszykarskich stylówek. Nie będzie komentarzy butów, ciuchów, ani innych pierdół. Wyłącznie moje impresje, dotyczące tego, jak gracze prezentują się na parkiecie. Pierwsza piątka słabych stylów:

1. Nene Hilario.

Po tym jak zmienił fryzurę powinien też zmienić nazwisko – z Hilario na Hilarious. Będąc łysy wyglądał normalnie, cornrowsy a la Iverson też były spoko, ale to? Ja nie wiem czy to ma jakąkolwiek nazwę. Ni to dredy, ni to loki Varejao – do tego do połowy głowy przyległe, natomiast od potylicy sterczące jak sprężynki. Dodatkowy minus za uleganie wszechobecnej modzie na “brodę na Derona”.

2. Chris Paul.

Chris ma ten minus, że zupełnie nie ima się go czas. Kiedy tylko pojawił się w lidze doznawałem dysonansu poznawczego za każdym razem, gdy na niego patrzyłem. Słodka twarz grzecznego dwunastolatka nie pasowała do łysej głowy. To akurat nie było najgorsze – szczególnie w porównaniu z owłosieniem twarzy. Najpierw woził się z bródką Dwie Wyspy,

żeby potem zamienić ją w jedną z najgorszych tragedii, jaka może pojawić się w okolicach męskiej żuchwy, czyli klasyczną douchebag-beard.

Serio, o co chodzi z tym paskiem? Jedyne racjonalne wytłumaczenie, które przychodzi mi to głowy, to chęć zaznaczenia granicy między głową a szyja, bo od czasu kiedy przytyrał można było mieć problemy ze znalezieniem tego miejsca.

Wiem, że napisałem, że nie będzie o ciuchach, ale młody CP3 wygląda uroczo w tym tureckim swetrze. Hipsterzy całego świata, bierzcie przykład!

3. Robin Lopez

Razem z bliźniakiem Brooke’iem tworzą idealną parę do reklam korzystających ze schematu “przed i po”. Nie wiem po czym miałby być Robin, ale radzę mu zmienić dilera. Jeżeli nosi taką fryzurę, by odróżnić się od brata to naprawdę nie musi. W porównaniu z bratem jest tak słaby jak połączenie pudla… z jakimś strasznie słabym koszykarzem. Do tego zdarza mu się zapuścić wariacko długą brodę, z która wygląda jak marynarz w peruce klauna.

Poza tym ogólnie go nie lubimy bo zabiera Marcinowi cenne minuty.

Dla porównania obaj bracia.

4. Andrei Kirilenko

AK47 z uporem maniaka próbował stać się trensetterem w NBA, niestety jego pomysły jakoś nie przyjęły się w Stanach. A miał ich  sporo. Tu mały przekrój:

Najlepsze jest to, że nie przestał rozwijać swoich artystycznych pasji. Udało mu się nawet połączyć wszystkie powyższe fryzury w jedną (balejażo-irokezo-siano).

Na szczęście z czasem okrzepł i zrezygnował z ekstrawaganckich uczesań. Zrozumiał w końcu, że jednak nie zrozumiał amerykańskiej stylówy. W związku z tym powrócił do swoich słowiańskich korzeni. Zaczął od fryzury na Pomysłowego Dobromira, a skończył na klasycznym Piaście Kołodzieju.

5. Deron Williams

D-Will, choć kiedyś w moim – i nie tylko moim – rankingu był pierwszy, dziś jest ostatni jeżeli chodzi o stylówę. W przypadku Derona sprawa jest naprawdę prosta. Dwie rzeczy: włosy i broda.

Jest jedynym człowiekiem na świecie, który mając zwykłą fryzurę na przysłowiowego jeża, posiada również nietypową grzywkę. Młody Williams, kiedy tylko zaczął łysieć zapłacił grube miliony naukowcom z NASA, by ci sformułowali dla niego algorytm nawiązujący do proporcji Leonarda DaVinci, pozwalający wyliczyć długość mitycznej Grzywki Doskonałej. Nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale faktycznie Williams ma idealnie przyciętą grzywkę – tak, by zasłaniała łysinę. Niestety na środku czoła ma też przedziałek, który czasem psuje cały efekt. Jakby tego było mało, że wymyślił nową fryzurę, to jest też uznany oficjalnym wynalazcą anty-baków! Jako pierwszy człowiek na świecie postanowił mieć owłosienie na całej twarzy i głowie, poza okolicami uszu. Cóż za innowacyjność. Tylko najlepszy point guard na świeci mógł sobie pozwolić na taką ekstrawagancję.

Broda – klasyczna “na Derona”, czyli niby pełna, ale z wygoloną szyją, pekaesami i wąsami! Już sam brak baków przy owłosionych policzkach był absurdem, Williams jednak nie bał się pójść krok dalej i pozbyć się wąsów. Chapeau bas, D!

bjb

Right back at you!

Dzisiejsza noc w NBA powinna zostać nazwana Nocą Bicia. Bicia różnych rzeczy.  Zaczął Amar’e, który w meczu z Atlantą przewrócił się i zbił dupsko lądując na parkiecie.  Niby nic mu się nie stało, ale – tak samo jak w przypadku ostatniej wywrotki Chrisa Paula – całe życie przeleciało mi przed oczami (Stoudemire’a – nie moje). Kariery obu panów dramatycznie przerywane były kontuzjami, ale pod względem absurdalności urazów z Amar’em może konkurować chyba tylko dziurawy łokieć Davida Lee.

W tym samym meczu motyw bicia podłapał Marvin Williams i popchnął (bez powodu?) Shawne’a Williamsa. Dziwi to chociażby dlatego, że panowie mogliby być przecież rodziną. Sprawa jednak wyglądała dosyć poważnie – niby to Marvin zaczął, ale Shawne ewidentnie chciał zabrać głos. Sytuacja rozeszła się po kościach, mecz skończył się wygraną Atlanty, która swoją drogą zupełnie o niczym nie świadczy . Hawks zbierali ostatnio tęgie baty, a Knicks dopiero co wygrali z Miami. Każdy rozsądny człowiek w ciemno powinien obstawić zwycięstwo drużyny z Nowego Yorku. Tak czy inaczej, obie drużyny z pewnością zobaczymy w playoffach – choć stawiam dolary przeciwko orzechom, że tylko w pierwszej rundzie.

Kolejne bicie miało miejsce Phoenix. Marcin skopał tyłek drużyny Doca Riversa, przy okazji bijąc swój rekord punktowy o pojedyncze oczko, których w sumie zebrał 19, do czego dołożył 17 zbiórek i blok (choć jestem przekonany, że widziałem dwa). Ja wiem, haters gonna hate – mecz był słaby, Boston na wyjeździe i do tego back-to-back, Doc wypadł za przewinienia techniczne w drugiej kwarcie, cała drużyna grała baardzo słabo, na początku na żenującej skuteczności a przez cały mecz udając, że bronią. Gortat zaczął świetnie, później miał małe kłopoty z wykańczaniem akcji po szytych na miarę podaniach Steve’a Nash’a. Bezbłędnie za to trafiał rzuty będąc dalej od kosza. Aha, czy wspomniałem, ze trafił trójkę? Tak, drugą w karierze (pierwsza z Cleveland) na 5 oddanych rzutów. A dodałem, że był to buzzer beater? Nie? To był. Marcin musiał chyba ostatnio trenować w magicznych goglach Wesley’a Matthewsa.

Druga połowa zarówno w wykonaniu Marcina, jak i całego zespołu z Arizony nie wyglądała już tak dobrze, bo Boston zaczął pokazywać pazury. Złym dobrym duchem drużyny okazał się być Kevin Garnett, który jako jedyny zaliczył w miarę udane zawody i dał sygnał do walki. Po mocnej, acz zupełnie przepisowej zasłonie na Mickaelu Pietrusie musiał użyć swojego wzroku szaleńca, bo zachowanie Air France nie sugerowało chęci wcielenia w życie ideałów Rewolucji Francuskiej. W czwartej kwarcie, kiedy prowadzenie Suns można było liczyć w single digits miała miejsce sytuacja kuriozalna. Channing Frye podczas oddawania rzutu za trzy został sfaulowany przez Garnetta. Nie było jednak faul zwyczajny. KG uraczył go ciosem niegodnym sportowca, mniej więcej takim, jakiego moglibyśmy się spodziewać albo po Bruce’ie Bowenie, gdyby jeszcze grał, Andrzeju Gołocie, gdyby był mniej zaangażowany w działalność społeczną, albo po Tomku Jacykowie, gdyby się wkurzył na Michała Witkowskiego. Otóż lider Celtów, wiedząc że nie zablokuje rzutu, bezczelnie spoliczkował (dosłownie!) wstydliwe miejsce oszukanego centra z Arizony. Oglądając powtórki zwróćcie uwagę na to, że  KG wykonał cios w stylu kumistu – superszybki, ze śladową ilością newtonów i niemalże udawany (nie wspominając o tym, że umiarkowanie hetero). Natomiast Channing Frye tak szybko jak poleciał na deski, tak szybko z nich wstał, żeby pokazać Garnettowi, że coś jednak ma w miejscu, w które ten chciał go ugodzić. Parę kogutów rozdzielił nie kto inny, tylko nasz polski bohater. W nagrodę dostał kuksańca najpierw od Kevina, później od Kendricka Perkinsa (który wrócił o kontuzji. Nie napisałem o tym? Ojej, może dlatego, że kompletnie nie było go widać w meczu?! Gra siano i wygląda tak słabo, że spod kosza mógłby go wypchnąć nawet Manute Bol). Nate też chciał dołączyć się do zabawy, niestety nie udało się doskoczyć. Sędziowie również się popisali: Garnett został ukarany podwójnym przewinieniem technicznym (za – uwaga – niewysłuchanie prośby o uspokojenie się oraz niewysłuchanie prośby o uspokojenie się) więc wyleciał z boiska, grad techników posypał się oczywiście na pozostałych zawodników (w tym oczywiście na Frye’a) ale dziwnym trafem ilość wykroczeń nie wyrównała się i summa summarum najpierw Nash rzucał techniczne, potem Frye zwykłe osobowe. Wiem, że to nie tekst na ten temat, ale komisarzowi Sternowi przydałoby się niezłe, nomen omen, bicie za idiotyczne zasady, które forsuje co roku. O tyle, o ile można przymknąć oko na odwróconego Jerry’ego Westa na frotce Rajona Rondo, czy absurd dekady, czyli “zasadę Stana Van Gundy’ego” (zakazującą trenerom noszenia golfów), o tyle przymykać oczu nie powinniśmy na nowe przepisy dotyczące przewinień technicznych. Połowa sezonu za nami i widać doskonale, że temperamenty się nie utemperowały. Po co ten sztuczny twór? Porządni, doświadczeni sędziowie potrafią regulować poziom agresji w grze gwizdkiem, o czym najlepiej świadczy najlepiej fenomen “fauli playoffowych”.

Boston mecz przegrał, a – biorąc pod  uwagę statystyki – ich katem był Gortat. Nie znaczy to jednak w żaden sposób, że akurat Polski Młot pokonał Celtów. Z przykrością trzeba stwierdzić, że pokonali się sami. Ani Rondo, ani Pierce (grający z urazem), ani Allen nie potrafili poprowadzić drużyny. Ławka, która zazwyczaj istotnie przyczyniała się do wyników spotkań, tym razem zaprezentowała się bardzo przeciętnie – w sumie 19 punktów, z czego najwięcej – 6, rzucił Marquis Daniels (btw – gratulacje dla taty za oczyszczenie z zarzutów!). Gortat faktycznie miał najwięcej punktów i zbiórek w meczu, nie znaczy to jednak, że dominował. Zagrał bardzo solidne zawody, bez skrupułów punktując do bólu niezdarnych tego dnia Celtów, za co Alvin Gentry wynagrodził go możliwością gry w końcówce.

Było więc bicie przeciwnika zarówno dosłownie jak i w przenośni, było bicie rekordu. Wisienką na torcie z tego dnia rozgrywek NBA jest jednak występ Brooka Lopeza, który podbił moje serce notując (w przegranym 32 punktami meczu z Indianą) 28 punktów i jedną zbiórkę. JEDNĄ. Center. Grając pół godziny. I wiecie co? To była zbiórka w ataku.

Pozostaje tylko zaapelować: panowie, nie ma takiego bicia!

 

bjb

The LeBrons

Jeżeli to, co James mówił o karmie jest prawdą, to Wise LeBron umrze w pierwszym odcinku.

 

bjb

coming soon

Siła!