Jeśli nie Oksford, to co?
Powszechnie wiadomo, że schyłkowość każdego okresu sprzyja potrzebie jego podsumowania. W przypadku ligi wydarzeniem wyznaczającym koniec pierwszej części sezonu jest All-Star Weekend. Mimo to wybory do meczu gwiazd i konkursu wsadów ustępują pod względem ciekawości tegorocznemu wyścigowi po tytuł MVP sezonu zasadniczego. Konkurentów jest sporo, ale w zasadzie wszyscy są żadni. Kogo bierzemy pod uwagę?
Derrick Rose
“Fast don’t lie”, bez dwóch zdań. CHYBA najbardziej prawdopodobny wybór póki co. Skłamałbym przyznając, że to kandydat murowany. Mamy do czynienia z ogólną podnietą rozgrywającym Chi-Town, która – szczególnie po wyczynach na mistrzostwach świata w Turcji – jest jednak dosyć zrozumiała. Po pierwsze, chłopak, który rozgrywa raptem trzeci sezon profesjonalnej koszykówki, zdecydowanie poprawił statystyki. Ze średnią 24,5 punktów na mecz, ponad 8 asyst i 4,6 zbiórki plasuje się w czołówce NBA w każdym z rankingów z osobna. Poprawił się praktycznie w każdym elemencie gry. Najbardziej istotny wydaje się być jednak wzrost skuteczności rzutów za trzy punkty – z marnych 27% z zeszłego sezonu (o sezonie pierwszym nie wspominając), do przyzwoitych 37%. Co ważne, w momencie pisania tego tekstu Rose ma już tyle celnych trójek, ile w debiutanckim sezonie miał oddanych (czyli 72, a wtedy tylko 16 celnych). Rzuca więc o wiele więcej niż wcześniej, i to przy przyzwoitej skuteczności. Arsenał jego zagrywek wzbogacił się więc o kolejną, jeszcze-nie-zabójczą broń (są oczywiście rozgrywający rzucający lepiej). D-Rose znany jest jednak głównie ze swojej szybkości, skoczności i niesamowitej dynamiki oraz body control. W momencie, w którym może on punktować z każdego miejsca na parkiecie mamy do czynienia z klasycznym pick your poison. Dodatkowym atutem jest dyspozycja Bulls, którzy pod wodzą Toma Thiboudeau są trzeci na wschodzie (z bilansem 31-14), wyprzedzając takich pewniaków jak Orlando Magic. Lepsi są również od dobrych, choć chimerycznych jak do tej pory Knicks i Hawks. Miejsca ustępują tylko starej, dobrej trójce z Bostonu i tej jeszcze nieopierzonej z Miami. Wszystko to zmagając się nieustannie z kontuzjami: najpierw Carlosa Boozera, a teraz Joakima Noah. Drużyna funkcjonuje zaskakująco dobrze, szczególnie w obronie każdy element zdaje się trybić, ale spiritus movens zespołu z Chicago to zdecydowanie Rose. Czy to wystarczy, żeby koronować go MVP? Nie jestem do końca przekonany. Jasne, jest świetny, ale to za mało by być uznanym najbardziej wartościowym zawodnikiem najlepszej ligi świata. Oceniając go wypaczamy obraz patrząc przez pryzmat postępu jakiego dokonał. Osiągnął wysoki poziom, ale jest paru grających tak już od lat, chociażby…
Dirk Nowitzki
Laureat nagrody dla najbardziej wartościowego zawodnika NBA sprzed 4 lat też radzi sobie nieźle. Do czasu jego kontuzji kolana Mavericks byli niemalże nie do pokonania. Deptali po piętach fantastycznym w tym sezonie Spurs, bilans mieli lepszy od aktualnych podwójnych mistrzów z Los Angeles. Niestety dobra dyspozycja nie trwała wystarczająco długo, żeby Dallas było w stanie zagrozić San Antonio. Mimo wszystko Marc Cuban może być dumny zarówno ze swoich Mavs (legitymujących się bilansem 29-15, który daje im trzecie miejsce na zachodzie) jak i z dyspozycji Niemca. Dirk w koszykówkę na najwyższym poziomie gra nie od dziś, ale to aktualny sezon jest dla niego szczególny. Jego tegoroczne osiągi statystyczne po raz kolejny nie odbiegają od średniej kariery, co świadczy o tym, że trzyma wyrównany poziom – z wyjątkiem wskaźnika skuteczności rzutów z gry, który wynosi niecałe 52% i jest lepszy od życiowej średniej o 4 punkty procentowe. Tak, fajerwerków nie ma, ale trzeba wziąć pod uwagę, że od powrotu po przerwie Dirk nie jest sobą (co pozwolił sobie ostatnio dość otwarcie zaobserwować J.J.Barea). Mamy więc kolejnego zawodnika, który nie dość, że jest zdecydowanym liderem drużyny o co najmniej playoffowych aspiracjach, to jeszcze dodatkowo jego personalne osiągi robią wrażenie. Czy Nowitzki jest najbardziej wartościowym zawodnikiem? W Dallas – tak, w całej lidze – nie. Ale ale, spośród tych, którzy zdobyli już wcześniej tytuł MVP jest jeszcze przecież…
Kobe Bryant
Weteran, który honory za bycie najlepszym zebrał rok po Dirku. O Kobem nic odkrywczego powiedzieć się nie da. Fakt faktem, że od czasu powrotu z Plutona statystyki Bryanta nie są tak imponujące jak wcześniej. Nie jest już młokosem. Minął czas kiedy Phil Jackson pozwalał mu się wyszaleć (swoją drogą parę dni temu obchodziliśmy piątą rocznicę pobicia przez Kobe’go oficjalnego rekordu NBA w ilości punktów zdobytych w meczu przez zawodnika, który nie nazywa się Wilt Chamberlain. Black Mamba rzucił wtedy Toronto 81 punktów). Nie oznacza to jednak, że Kobe’mu nie zdarzają się rewelacyjne mecze, jak na przykład ten z Golden State, gdzie razem z Monta Ellisem urządzili sobie pojedynek strzelecki. Tegoroczne statystyki nie są najlepszymi w jego karierze i dowodzą raczej tendencji spadkowej, jednak wciąż są na bardzo dobrym poziomie 25 punktów, 5 asyst i tyleż zbiórek na mecz. Niższą średnią punktową można tłumaczyć faktem, że mimo iż Kobe zdecydowanie dowodzi swoją drużyną, to ma w niej co najmniej dwóch pomocników na miarę All-Star. Dlatego też brzemię zdobywanie punktów jest rozłożone bardziej równomiernie. Kobe-haterzy powiedzą, że to go nie usprawiedliwia. I nawet gdyby mieli rację, to Kobe-loverzy mają w ręku argument ostateczny – zamykanie meczów. Tutaj nie o czym dyskutować – faktem jest, że Kobe przez 14 lat grania w NBA wyrobił w sobie instynkt zabójcy. Nawet jeżeli zdarza mu się z trudem zdobywać punkty, niemal pewne jest, że w clutch moments można na nim polegać. Jak bumerang powraca to samo pytanie: “czy to, że dany zawodnik jest liderem drużyny z realnymi szansami realizacji mistrzowskich zakusów wystarczy, by ogłosić go MVP?”. To chyba jednak ciut za mało. Znowu, zawodników pełniących taką rolę jest w lidze kilku – nie wspominając o tych z mniej liczących się drużyn. Najbardziej wartościowego zawodnika powinna charakteryzować dodatkowa jakość – dominacja. Kiedy słyszę to słowo, do głowy przychodzi mi…
Dwight Howard
Jakie inne słowo, poza „dominacją” pasuje do zawodnika, który jest:
– czwarty w klasyfikacji skuteczności rzutów z gry (trafia średnio 58% procent oddawanych rzutów w każdym meczu),
– drugi w zbiórkach (niemal 13,5 na mecz),
– czwarty w blokach (2,24) i
– trzeci jeżeli chodzi o ilość zdobytych double-doubles (częściej niż w co trzecim meczu notuje podwójne zdobycze punktowe i zbiórki)?
Dodatkowo w każdym meczu zdobywa średnio prawie 25 punktów i ponad 13 zbiórek. W zeszłym roku i dwa lata temu dostał wyróżnienie Defensive Player of The Year. Poza imponującymi statystykami sama jego obecność sprawia, że zawodnik wjeżdżający pod kosz musi się dwa razy zastanowić nim odda rzut. Mimo szacunku dla wyników jakie osiąga, oraz faktu, że jest obecnie zdecydowanie najlepszy centrem na świecie, nie jest graczem kompletnym. Brakuje mu koordynacji i zwinności; nie ma tych kocich ruchów, co choćby jego mentor Hakeem Olajuwon. Braki nadrabia niesamowitą siłą i atletyzmem. Jasne, fajnie patrzeć to jak kończy alley-oopy, albo jak czyści deskę, ale prawda jest taka, że jest to bardziej monstrualna maszyna, niż zawodnik z finezją. Gdyby tytuł przyznać jemu, Tim Duncan miałby prawo się obrazić. Tym, czego jemu brakuje, w nadmiarze zostali obdarzeni…
Kevin Durant, Carmelo Anthony, Amar’e Stoudemire, Kevin Love i Blake Griffin.
Powód dla którego każdy zawodnik z tej piątki, mimo że zdecydowanie jest graczem wyjątkowym, nie ma szans na tytuł MVP, to to, że nie spełnia któregoś z wymagań spełnionych przez poprzedników. Wszyscy są świetnymi zawodnikami, notującymi imponujące statystyki. Do tego wszyscy za wyjątkiem Kevina Love gwarantują niezapomniany show, ucztę dla oka. Każdy z nich ma jednak widoczne braki, których MVP mieć absolutnie nie może. Durantula za słabo broni i zbiera, Amar’e (mimo, że i tak się ogarnął) też nie jest zawodnikiem obrony, Love i Griffin grają w w drużynach tak słabych, że gdyby ich w nich nie było przegrywałyby nawet ze Sportino Inowrocław. A Carmelo? Sorry, Carmelo who? Nie rozumiem fenomenu tego gracza. Jest pulchniutki (ale nie w ten fajny sposób jak chociażby „Big Baby” Davis), świetne mecze przeplata ze słabymi, a przede wszystkim nie chce grać dla swojej drużyny. Melo-drama, wtf?
Jaki wniosek płynie z moich rozważań? Wszyscy się nadają, ale tak naprawdę żaden się nie nadaje? Dokładnie tak. A skoro tak, to rodzi się pytanie „What should I do?”… Oczywiście, nie zapomniałem o największym schwartzcharakterze NBA AD 2011. Dlaczego MVP sezonu zasadniczego powinien zostać…
LeBron James
Nie oszukujmy się, LeBron ma wszystko. Przede wszystkim ma drużynę o mistrzowskich aspiracjach. Mówicie, że to drużyna Wade’a? Może i tak, ale fakty mówią same za siebie – to James dominuje. Choć przychodzi mi to z trudem, muszę przyznać, że dominuje na każdym froncie i to przez duże „d”. Zarówno w ataku jak i w obronie. I co z tego, że statystyki indywidualne ma słabsze niż w Cleveland? Po pierwsze, różnica nie jest aż tak znacząca (średnio zdobywa około 3 punktów na mecz mniej niż w zeszłym sezonie – ale to chyba żadna różnica, kiedy gra się z Wadem i Boshem w jednym zespole). James naprawdę ma wszystko. To sprinter w ciele kulturysty, obdarzony zwinnością rzadko spotykaną w przypadku osoby o jego wzroście. Ma nieograniczone możliwości – teoretycznie mógłby z powodzeniem grać na wszystkich pozycjach. Jest zdecydowanie najlepszy. Dowód? Popatrzcie jak Cleveland radzi sobie po jego odejściu. Z potentata do tytułu mistrza, spadli w najgorsze ligowe doły i mają matematyczne szanse pobić niechlubny rekord Philadelphii z 1973 roku: 9-73! Wiem, odeszli też Ilgauskas i West, ale umówmy się – to nie oni stanowili o sile zespołu. Miami przed przyjściem Jamesa było zespołem zdecydowanie playoffowym. Oczywiście skład się zmienił, ale apetyt na pierścienie pozostał. Po totalnym remanencie, z klasy średniej-wyżej trafili do ścisłej czołówki. Wiadomo, że nie są prawdziwą drużyną, ale wygrywają – nawet gdy trio nie gra razem. Skoro o trójce mowa: Wade, który jest u siebie, zanotował statystyczny spadek liczby zdobywanych punktów i zbiórek (odpowiedni o średnio 1 punkt i 2 zbiórki w meczu) przy wzroście ilości asyst o 2 na mecz. Chris Bosh aka Rozczarowanie Sezonu rzuca średnio aż o 6 punktów w każdym meczu mniej, niż w ubiegłym sezonie. Dodatkowo gorzej zbiera i blokuje. A LeBron? Wielka gwiazda, która przez całą profesjonalną karierę grała w drużynie ułożone specjalnie pod niego, gdzie mógł robić dosłownie wszystko i robił to z niezłym skutkiem (za co nagrodę trenera roku dostał Mike Brown). Spodziewałem się większego spadku statystyk, niż 3 punkty na mecz (przy pozostałych wskaźnikach praktycznie bez zmian), co i tak pozwala mu zdobywać bardzo solidne 26 punktów, 7 zbiórek i asyst w każdym meczu. Come on!
W gruncie rzeczy sam się dziwię, że to piszę. Nie lubię Jamesa tak samo, jak pozostałe 6 miliardów ludzi na Ziemi. Jest egocentryczną dziwką, a po niektórych jego wypowiedziach zastanawiam się czy faktycznie można by być tak bezmyślnym/niewrażliwym. The Decision, kampania LeBron Rise i milion beznadziejnych tekstów (ze świeższych akcji ostatnio obśmiał Dwayne’a za migrenowe okulary, a ciut wcześniej „pogratulował” zdobycia 32 punktów Mike’owi Millerowi mówiąc, że „w końcu pokazał, że jednak potrafi być przydatny dla drużyny”). Cały myk polega na tym, że on pod każdym pozakoszykarskim względem jest beznadziejny. Rad, nie rad – taka jest prawda i w tym tkwi jego siła, co zauważył Reggie Miller radząc mu, żeby był najgorszym draniem, jakim tylko może być. Pamiętacie fatalny początek sezonu Miami? A pamiętacie mecz z Cleveland, który rozpoczął winning-streak Heat? To jednak o czymś świadczy. Nie chce sugerować, że James czerpie motywację z braku przychylności kibiców (i nie tylko) względem niego – gdyby tak było, powinien szybko zgadać się z Ronem Artestem i wziąć numer do jego psychiatry. Wydaje mi się jedynie, ze Król w końcu zaakceptował siebie i swoją rolę w lidze, jakby odpowiadając na samemu sobie zadane pytanie „What should I do? Should I accept my role as a villain?”. Może jest rozkapryszony i woli grać w kosza z fajniejszymi dzieciakami niż te z Cleveland, ale ma do tego prawo – w końcu sam zrezygnował z części pensji tylko w tym celu.
Wiem, że będę tego żałował do końca życia – there you have it: po pierwszej połowie sezonu LeBron James zasługuje na tytuł MVP.
bjb